Ostatnio na rynku wydawniczym,
obok romansów, królują thrillery psychologiczne. Uwielbiam tego typu powieści,
ponieważ tajemniczy klimat i chęć rozwiązania zagadek to najlepsze motywatory
do pochłaniania lektury w ekspresowym tempie. Tak też stało się z „Nie ufaj
nikomu” Kathryn Croft – lektura zajęła mi dwa dni, ale jestem pewna, że gdyby
skupić się tylko na lekturze, zajęłoby to jedną noc i to bez uczucia senności. Mam
jednak do tej lektury zarzut, w dodatku dość istotny...
Mia pięć lat temu pochowała
swojego męża, Zacha, ambitnego wykładowcę akademickiego, który wzorowo dbał o
swoją rodzinę. Ponoć zabił on studentkę, z którą miał romans, a następnie
popełnił samobójstwo. Reputacja Mii i jej córeczki, Freyi, spada tak bardzo, że
kobieta zmuszona jest zmienić wizerunek i przeprowadzić się, by zacząć życie na
nowo. Pomaga jej w tym uczynny Will, który troszczy się o Mię i jej dziecko
najbardziej jak potrafi. Jednak dla kobiety to za mało. Jeszcze psychicznie nie
pożegnała się z Zachem, nie wie jak z zapałem rozpocząć życie od nowa, a w
dodatku przyjmuje pacjentów na terapie psychologiczne. Mia nie zdaje sobie
sprawy, że to ona najbardziej potrzebuje pomocy psychologa. Wszystko zmienia
się, gdy jej nowa pacjentka, Alison, mówi Mii o tym, że Zach wcale nie popełnił
samobójstwa. Chwilę później kobieta zapomina, iż powiedziała cokolwiek i szybko
opuszcza gabinet. Wdowa rozpoczyna poszukiwanie prawdy, aby dowiedzieć się, co
stało się tamtego tragicznego wieczora pięć lat temu.
Narracja powieści jest
pierwszoosobowa, ale warto zaznaczyć, że mamy do czynienia z dwoma różnymi
narratorkami. Pierwsza z nich to Mia. Kobieta, która nadal próbuje pogodzić się
z tym, że jej mąż miał kochankę. Przeszłość nie daje jej spokoju, męczy, wraca
w każdym momencie, gdy Will próbuje się do niej zbliżyć. Mimo, że Mia jest
psychologiem, to zatraciła po śmierci Zacha zdolność myślenia schematami
psychologicznymi, nie interpretuje poprawnie sygnałów od swoich pacjentów,
szaleństwo czy niestabilność zauważa dopiero po długim czasie. Nie potrafi
rozmawiać z pacjentami, którzy przeżyli tragedię. A przede wszystkim nie umie
pomóc samej sobie. Jako postać czytelnikowi bliska, nie wzbudza współczucia, ale
przy tym nie denerwuje swoją postawą. Łatwo zrozumieć jej zachowanie w stosunku
do tego, że straciła męża. Próby odkrycia prawdy są zaś chaotyczne, lekko
desperackie, mało przemyślane i ostatecznie pomagają w małym stopniu.
Drugą narratorką jest Josie, ale
akcja wraz z jej narracją przenosi się 5 lat wstecz. Josie to współlokatorka
Alison za czasów uczelnianych, a także studentka Zacha. Ta, którą ponoć
zamordował. Dziewczyna jest zagubiona, ale niesamowicie silna i odważna. Próbuje
pogodzić się ze swoją trudną sytuacją rodzinną, a także z groźbami pod swoim
adresem. Za nic ma niebezpieczeństwo, ale swoje troski topi w alkoholu. Między
nią a Zachem tworzy się nietypowa więź. Josie polubiłam o wiele bardziej niż
Mię, kibicowałam jej z całego serca, przejmowałam się jej losem. W dodatku
historia z jej punktu widzenia dawała najwięcej poszlak, rozwijała całą
historię, a ja czytałam z zaciekawieniem, aby dowiedzieć się, jak potoczą się
jej dalsze losy. Ciężko było przewidzieć, co za chwilę się stanie z Josie, co
będzie z Zachem i co zrobi lekko niepokojąca Alison. Narracja z perspektywy
Josie rzuciła światło na całą historię, mimo że do finalnego rozwiązania sprawy
dochodzimy z perspektywy Mii.
"Patrzę jej prosto w oczy: to najlepszy sposób, żeby przekonać kogoś, że nie kłamiesz."
Kluczowe pytanie, najważniejsze
dla całej powieści – co z zakończeniem? Już sama okładka krzyczy do nas, że
tego nie da się przewidzieć i wiecie co... ma rację. Autorka rzuca nam wiele
szczegółów, tropów, które ja chłonęłam i przetwarzałam, aby tworzyć najróżniejsze
scenariusze. Mamy tutaj trzy kobiety, które są dla sprawy kluczowe, a więc Mię,
Josie i Alison, ale poza tym wiele postaci pobocznych, które mają coś wspólnego
z Zachem. Pojawiają się niepokojące szczegóły, wiele niedopowiedzeń, a sama
historia może potoczyć w wielu różnych kierunkach. Rozwiązanie, jakie
zafundowała nam autorka, przez chwilę przemknęło mi przez myśl, ale to była
dosłownie chwila. Od razu to odrzuciłam. I tak właśnie się okazało, że finał
zaburzył cały wydźwięk historii. Nie jest spójny z resztą opowieści, jest
nierealistyczny, jakby wymyślony na szybko. Sama idea może jest dobra, ale
burzy pewien ład książki, tak że jej lektura, mam przeczucie, była w dużej
mierze bezsensowna. I nie zrozumcie mnie źle. Samo dążenie do rozwiązania było
świetnym przeżyciem, ta niepewność, historia Josie były niezwykle intrygująca.
Ale końcówka tak jakby przyćmiła te pozytywne wrażenia i zamieniła ciekawość na
lekki zawód. Mam wrażenie, że gdyby którykolwiek z moich scenariuszy się
spełnił, byłoby to rozwiązanie lepsze. Może mam takie negatywne odczucie
również dlatego, że zakończenie jest napisane dość dziwnie, jakby na szybko,
chaotycznie i... jest otwarte. To znaczy znamy wiemy, co się wydarzyło z Zachem, ale ostatnie kilka
zdań sugeruje, że to nie koniec. Owszem, łatwo się domyślimy co dzieje się
dalej, ale chciałabym jeszcze o tym przeczytać. Nie obraziłabym się, gdyby
autorka napisała kontynuację, przy tym rozwinęła wątek rodziny Josie, a także
innych postaci. Bo prowadzić fabułę potrafi wyśmienicie, budować napięcie, sam jej
styl jest umiejętny i wciągający. Kathryn Croft tylko pogubiła się przy finale.
„Nie ufaj nikomu” to powieść
intrygująca, tajemnicza i wciągająca. Historia Zacha i Josie jest wielowątkowa,
nie bardzo wiadomo, w którą stronę się potoczy, a samym bohaterom nie
powinniśmy ufać. Zakończenie jest zaskakujące i nieprzewidywalne, ale
niepasujące do całej opowieści. Autorka stworzyła kilka niespójnych elementów,
ale za to w umiejętny sposób prowadzi nas przez dwutorową akcję wypełnioną domysłami
i tajemnicami. Polecam tę książkę, bo
pozwala zapomnieć o rzeczywistości i zamienić się w małego detektywa,
obserwatora i interpretatora tragedii, która dzieje się na kartach powieści.