Książka złodziejem czasu

"Nic tak nie zabija czasu jak dobra książka"

piątek, 25 maja 2018

To żyje! - Toby Walsh



Rozwój sztucznej inteligencji jest już nieodzownym elementem naszej cywilizacji. AI zmieniła życie człowieka nie tylko w zakresie udogodnień, ale także w gospodarce, społeczeństwie, ma też ogromny wpływ na nas samych. Gdyby padła automatyzacja maszyn, w tym momencie dla ludzkości byłby to armagedon, katastrofa, która mogłaby doprowadzić szybko do chaosu i powrotu do dawnej epoki, jeżeli w ogóle nie do zagłady.

Nie wyobrażamy sobie życia bez AI, tak że automatyzacji ulega coraz więcej miejsc pracy. Sztuczna inteligencja nierzadko zastępuje ludzi z kilkadziesiąt razy większą wydajnością, sama potrafi zauważyć i rozwiązać problemy,  ponadto, w przeciwieństwie do człowieka, nie meczy się. AI coraz częściej zastępuje też relacje międzyludzkie, odpowiada na nasze pytania, przeszukuje bazy danych po to, aby udzielać jak najlepszych informacji i porad. Od lat jednak specjaliści snują teorie na temat rozwoju AI i przejęciu kontroli nad światem przez inteligentne automaty. Do tego dąży gospodarka całego świata, bo wówczas wydaje się, że funkcjonowanie świata byłoby uporządkowane, a roboty podejmowałyby najlepsze decyzje, według największej wiedzy na świecie.

„To żyje!” Tobyeago Walsha to podróż przez historię  AI, a także dziesięć przepowiedni, tez i spekulacji dotyczących jej roli w roku 2050. Autor jest profesorem na Uniwersytecie Nowej Południowej Walii, jest także członkiem Towarzystwa na rzecz Postępu Sztucznej Inteligencji. Temat przedstawia z różnych stron, wnikliwie analizuje rozwój AI, a przy tym pisze bardzo zrozumiale dla każdego laika technicznego. Profesor jest prawdziwym pasjonatą, a przy tym potrafi obiektywnie ocenić wady i zalety oraz zagrożenia i szanse, jakie niesie za sobą masowa automatyzacja gospodarki.

Wizje snute przez autora są ciekawe, często fascynująca, a w tym wszystkim lekko niepokojąco. Wyobrażacie sobie samoloty i statki widmo, kontrolowane przez AI, bo wyprą z prac marynarzy i pilotów? Albo że po śmierci pozostaje po człowieku chatbot, który się prawie idealną imitacją zmarłej osoby? Że będzie uśmierzał ból rodziny po stracie i będzie udawał, że śmierć nie miała miejsca?

Mam nadzieję, że dane mi będzie dożyć 2050 roku, bo jestem bardzo ciekawa, jak będzie wyglądać ten czas i czy tezy Walsha się spełnią. Czy cienka granica między rozwojem a upadkiem człowieczeństwa zostanie zatarta i czy faktycznie większość zostanie bezrobotna, a relacje międzyludzkie zejdą na dalszy plan? Przeczytajcie „to żyje” i zastanówcie się wraz z autorem jak może wyglądać nasz świat już za kilkadziesiąt lat.  

czwartek, 24 maja 2018

Hot mess - Lucy Vine


Dlaczego „Hot mess"? Hot mess oznacza atrakcyjną osobę, w której życiu, głowie i wyglądzie często panuje nieład, która notorycznie pakuje się w krępujące sytuacje. 

Czy zdarzyło ci się przyjść na niedzielny brunch, woniejąc sobotnią nocą? Czy zamiast spotkania z ludźmi wolisz łóżko, Netflix i pizzę? Twoje mieszkanie zarosło pleśnią, ale nie chce ci się wyprowadzać, bo jest tanie? Poznaj Ellie Knight, swoją bratnią duszę. Ellie Knight jest taka jak ty. Jej życie nie układa się tak, jak to sobie wyobrażała. Ktoś powie, że Ellie to typowe boskie nieboskie stworzenie, ale spójrzmy prawdzie w oczy: przecież każdy z nas bywa w totalnej rozsypce. Nienawidzi swojej pracy, jej przyjaciele łączą się w pary i zakładają rodziny, a współlokatorzy są… no, dziwni.

Literatura kobieca to szerokie pojęcie, ale obecnie na rynku niewiele jest lektur w klimacie „Pamiętnika Birdget Jones”, czyli komedii o kobietach i dla kobiet. „Hot mess” to nie wyciskacz łez o zagubionej, niepewnej siebie dziewczynie, która odkrywa sens w życiu i przeżywa dramaty, blabla... To nowoczesna opowieść, która z powodzeniem umili wieczór, najlepiej w towarzystwie czekolady i lampki wina, poprawi humor i zrozumie jak nikt inny. 

Nigdy nie podobało mi się przysłowiowe „wrzucanie do jednego wora”, że „kobiety to..., kobiety myślą tak, kobiety robią tak...”, dlatego obawiałam się, że główna bohaterka będzie mieć głupkowate  stereotypowe  problemy, których ja nie mam - typu czy ubrać dzisiaj różową pidżamę czy pod kolor paznokci, czy odpisać czy udawać niedostępną, jaki zrobić makijaż i tak dalej. Na szczęście Ellie Knight nie jest stereotypową pustą laską, jest prawdziwą kobietą, która gubi się w tej dziwacznej rzeczywistości - trzydziestolatka wrzucona w erę Tindera, emotikonów, Facebooka i fali „fejmu” w internecie.  Jej problemy w życiu mają głębsze podłoże niż powierzchowne „kobiece rozterki” nad głupotami, a jednak czasami doskonale ją rozumiemy np. w kwestii depliacji. Mężczyźni nie mają pojęcia z czym muszą się zmagać dziewczyny, żeby mieć gładkie ciało i cóż... babski problem? No babski, ale w tych momentach czytelniczka czuje się, jakby siedziała na herbatce u najlepszej przyjaciółki i trajkotała o wszystkim bez ogródek. 

Perypetie życiowe głównej bohaterki są niesamowicie realistyczne, prześmieszne, a w tym wszystkim tak bliskie każdej czytelniczce. Każda z nas ma moment załamki w życiu, ma ochotę wszystkim „pieprznąć o ścianę” i mieć „wyrąbane”. Nie angażujemy się w nowe życiowe zadania i czas sobie płynie własnym torem, omijając nas gdzieś zakopane w pościeli, oglądające seriale i jedzące pizzę. Po opisie książki obawiałam się, że Ellie będzie takim leniem niezmiennie, a sama opowieść tylko zachęci czytelniczki do takiego stanu istnienia. Na szczęście bohaterka w pewnym momencie zdaje sobie sprawę, że należałoby się ze wszystkim ogarnąć i walczy o to. Zalicza wiele dziwnych sytuacji, śmiesznych wpadek, ale jest w tym wszystkim silna i niesamowicie przekonuje do siebie czytelnika.

Lektura „Hot mess” to niczym pidżama party u przyjaciółki, pełne pogaduszek, wyznań, radości i emocji. Podczas lektury tworzy sie z bohaterami więź, tak że z ostatnią stroną żałuje się, że to koniec. Sprośny humor i rozbrajające dialogi to ogromne plusy opowieści, nie wywołują one zażenowania jak to czasem się zdarzało w komediach, a są w stanie ubawić znaczną większość czytelniczek. Dziewczyny, kobiety – „Hot mess” jest o Was i dla Was.  

Laboratorium w szulfadzie



Jesteście ciekawi świata, pasjonatami eksperymentów, ciekawych doświadczeń poszerzających wiedzę, jesteście uczniami, studentami lub nauczycielami? A może po prostu siedzicie w domu szukając inspiracji do dziwnych acz zabawnych zajęć? „Laboratorium w szufladzie” to idealna propozycja dla Was.

„Laboratorium w szufladzie. Anatomia człowieka”  to książka, która w prosty, pomysłowy i obrazowy sposób przedstawia ludzki organizm, jego anatomię i podstawowe funkcje danych narządów.  Nie jest to sucha teoria, ponieważ mamy tutaj przy każdym dziale pomysł na to, jak wykonać własną imitację np. gałki ocznej, unerwienia dłoni, a nawet jak zrobić z formy mózg! To wszystko można zrobić w domu, wystarczy mieć podstawowe materiały, trochę czasu i chęci. Utworzenie takich wizualizacji ludzkich narządów jest świetnym rozwiązaniem dla nauczycieli, przede wszystkim w szkołach podstawowych. Sucha teoria przestaje być tak ciekawa, jeżeli zaś zaprezentujemy dzieciakom prototyp ludzkiego oka i pokarzemy, jak mniej więcej funkcjonuje, może to zaintrygować i zainteresować tematem anatomii.



„Laboratorium w szufladzie. Zoologia” również opiera się na przeprowadzaniu własnych doświadczeń, ale już na zasadzie bardziej badawczej, obserwacyjnej. Przyznać jednak trzeba, że tak jak w przypadku stworzenia unerwienia dłoni ze sznurków i tektury było dość łatwe i wykonalne, tutaj zadania są już często awykonalne – budowa ulu z bambusa lub z drewna nie jest czymś, na co raczej możemy sobie pozwolić, albo na emitowanie różnokolorowego światła z lamp i liczenie przylatujących ciem. Niemniej każde z doświadczeń jest dobrze wyjaśnione, podsumowane, książka wyciąga pewne wnioski i dowiadujemy się nowych ciekawostek, typu czy kot jest „prawo-„ czy „lewołapy”, czym kierują się mrówki w swojej pracy, jak pszczoła postrzega kolory i wiele innych.



Obie książki, przyznać trzeba, są skierowane raczej do osób, które mają niedużą wiedzę o anatomii, fizjologii i zoologii, ogólnie rzecz ujmując – o biologii. Dlatego czytelnikom obeznanym w temacie pewne rzeczy wydają się banalne, a akurat tak się złożyło, że jestem po biol-chemie i studiuję związany z tym kierunek. Lekturę tych książek potraktowałam jako ciekawostki, które w znacznej większości już były mi znane. Natomiast dla osób niezwiązanych z tematem biologii, te książki mogą być naprawdę fascynującym przeżyciem, tym bardziej, jeśli zdecydują się na wykonywanie własnych prototypów elementów ludzkiej anatomii. Tak więc jeśli macie trochę czasu, chęci, albo chcecie zaintrygować biologią swoje dzieci, uczniów to polecam sięgnąć po „Laboratorium w szufladzie”.

poniedziałek, 21 maja 2018

Fałszywy pocałunek - Mary E. Pearson




Kojarzycie zagraniczny hit „The kiss of deception”,  drugą po „Outlanderze” ulubioną książkę Sashy Alsberg? Być może, tak jak ja, nie zauważyliście z początku, że „Fałszywy pocałunek” to właśnie ta powieść. Niezmiernie ucieszyłam się na wieść o tym, że Wydawnictwo Initium podjęło się jej wydania, dlatego też z przyjemnością zagłębiłam się w lekturę jak tylko miałam ku temu okazję. Lektura okazała się być bardzo dobra, a jednak pewna rzecz zmniejszyła satysfakcję z lektury...

Księżniczka Lia jest pierwszą córką domu Morrighan, królestwa przesiąkniętego tradycją, poczuciem obowiązku i opowieściami o minionym świecie. W dniu swojego ślubu ucieka, uchylając się od obowiązków - pragnie wyjść za mąż z miłości, a nie w celu zapewnienia sojuszu politycznego. Ścigana przez licznych łowców, znajduje schronienie w odległej wsi, gdzie rozpoczyna nowe życie. Gdy do wioski przybywa dwóch przystojnych nieznajomych, w Lii rozbudza się nadzieja. Nie wie, że jeden z nich jest odtrąconym księciem, a drugi to zabójca, który ma za zadanie ją zamordować. Wszędzie czai się podstęp. Lia jest bliska odkrycia niebezpiecznych tajemnic - i jednocześnie odkrywa, że się zakochuje.

Zacznę może od tego, co zaburzyło mi odbiór tej historii. Otóż pewna recenzja zdradziła mi zbyt dużo z treści, jednoznacznie wskazując na moment plot-twistu, jego czas i kontekst. „Fałszywy pocałunek” bowiem toczy się swoim torem dość spokojnie, by w pewnym momencie zszokować czytelnika tak, że ten nie wie co ze sobą zrobić. Z pewnością właśnie to bym przeżywała gdyby nie felerna recenzja. Nie znam osoby, która po przeczytaniu tej książki nie stwierdziła, że zwrot akcji nie był gwałtowny i niespodziewany. Dlatego mogę pogratulować autorce umiejętności zwodzenia czytelnika i uczynienia takiego obrotu spraw, że kapcie spadają. Niestety na sobie tego nie poczułam, ale przynajmniej mogę z trochę innej perspektywy spojrzeć na tę książkę i ocenić, jak autorka umiejętnie prowadziła fabułę, z jaką ostrożnością i precyzją zaplanowała całą historię.

Do dobrze skonstruowanej opowieści dochodzi fakt, że Mary E. Pearson ma dobry styl, lekki, przy tom obrazowy, przystępny i wciągający. Czytelnik może łatwo poczuć klimat średniowieczny, przyodziać rycerską zbroję lub kolorową suknię, poczuć się jak w bajce. Przyznać muszę, że taki właśnie klimat lubię w książkach najbardziej. Odwołuje się on do klasycznych opowieści z mojego dzieciństwa, do baśni, opowieści i kreskówek, gdzieś w tle odzywa się marzenie bycia księżniczką (no, dziewczęta, prawie każda chciałaby taką zostać, prawda? Ślub Meghan, zazdro). Do tego dochodzi rozbudowany wątek miłosny, który wydaje się być w historii Lii kluczowy. Jest może trochę odrealniony, jednak przedstawiony w sposób świeży, oryginalny i po prostu czarujący. Z jednej strony niebezpieczny, tajemniczy, z drugiej zaś dopełnia ten bajkowy obraz księżniczki uciekającej od przymusowego zamążpójścia. Przez to lektura tak bardzo mnie oczarowała.

„Fałszywy pocałunek” to nie jest książka dla fanów high fantasy, ponieważ samej magii nie ma tu wiele, ponadto nie ma charakteru klasycznego, niczym u Tolkiena. To rodzaj magii, jak ja to nazywam, bardziej „dziecinny”, niewinny, wersja light. Powieść Pearson spodoba się przede wszystkim romantyczkom, które chciałyby ubrać zdobną suknię i poczuć się jak oderwana od rzeczywistości księżniczka rozerwana uczuciem pomiędzy dwoma przystojniakami. Może nie jest to lektura wybitna, zmieniająca coś w życiu i zapadająca na długo w pamięci, ale jako rozrywka – wprost idealna.

Zanim pozwolę ci wejść - Jenny Blackhurst



Każda przyjaźń ma swoje tajemnice. Nawet ta, która od lat łączy Karen, Beę i Eleanor. Chociaż zawsze mogły na siebie liczyć, każda z nich ma niezamknięte sprawy z przeszłości. I pozornie idealne życie, które mimo to udało im się zbudować. Wszystko jednak zaczyna się sypać, kiedy do drzwi doktor Karen Browning puka nowa pacjentka, Jessica Hamilton. I kiedy z jej ust padają słowa: Nie naprawi mnie pani. Skoro Jessica nie chce się wyleczyć, po co tak naprawdę przyszła? I skąd wie o Karen i jej najbliższych to, co wydaje się wiedzieć? Wkrótce życie Karen, Bei i Eleanor zamienia się w koszmar. Nagle trzy silne kobiety stają się osaczone i bezbronne. A demony, o których przez lata starały się nie pamiętać, atakują z najbardziej nieoczekiwanej strony. Dokąd doprowadzi gra, w którą zostały zmuszone zagrać? I kto rozdaje karty?

Czy wiesz na ile znasz osoby, które darzysz miłością lub przyjaźnią? Wydaje ci się, że znasz je od podszewki, że nie macie przed sobą tajemnic. Niektóre thrillery każą nam powątpiewać w relacje, które uważamy za szczere i trwałe. Po lekturze „Zanim pozwolę ci wejść” zaczniesz zastanawiać się, czy naprawdę wiesz wszystko o najbliższych i czy twoi przyjaciele nie ubierają przed tobą maski pozorów. Każdą tragedię można przykryć kłamstwem, uśmiechem i dobrym słowem. Brud zostaje gdzieś ukryty, ale jedno jest pewne – prawda zawsze wyjdzie na wierzch.

Książka z pozoru wydaje się dość gruba, jednak duża czcionka i krótkie rozdziały sprawiają, że łatwo wciągnąć się w lekturę i przeczytać ją choćby w jedną noc. Trzeba przyznać, że akcja nie gna w zawrotnym tempie, ale to, co pcha czytelnika przez lekturę, to przede wszystkim ciekawość kim jest Jessica Hamilton, jaki ma cel i jakie tajemnice skrywa każda z trzech przyjaciółek. Nie poczujemy jednak często występującego w thrillerach klimatu mroku, niepokoju i strachu o życie bohaterów. Raczej dotyka nas to, co kobiety ukrywały przez wiele lat - jakie pozory i iluzje potrafiły wykształcić wokół swojego życia. To wydaje się być najbardziej niepokojące, acz w opowieści nie odczujemy ciężkiego klimatu, takiego trzymającego czytelnika w garści i łapiącego za gardło. „Zanim pozwolę ci wejść” to lektura niespieszna, zaciekawiająca, stopniowo wciągająca w historię i sieć kłamstw. A jak... ma kilka momentów, które naprawdę zaskakują, to takie nagłe skoki w jednostajnym tempie opowieści.

Ciekawym motywem jest terapia psychologiczna oraz to, że sama terapeutka czasami potrzebuje pomocy bardziej niż jej pacjenci. Podobny motyw był w „Nie ufaj nikomu” i jest to kwestia przewrotna, dodająca książce charakteru. Jenny Blackhurst bowiem opiera swoją książkę na motywie kłamstwa definiującego całe życie człowieka, na iluzji, jaką sobie tworzymy wbrew prawdzie.  Podobnie jak bohaterki dowiadują się o sobie nawzajem szokujących rzeczy, tak my jesteśmy lekko oszołomieni faktem, że pani psycholog może nie radzić sobie ze swoim życiem w jeszcze bardziej krytycznym stopniu, niż ludzie do niej przychodzący. To burzy pewne przekonanie i jeszcze bardziej nasila refleksję, że tak naprawdę możemy o drugim człowieku nie wiedzieć nic. Kształtujemy sobie jego osobę tylko na podstawie tego, co widzimy, co od niej usłyszymy i jak, według stereotypów, rysuje się jej sylwetka w społeczeństwie.

„Zanim pozwolę ci wejść” to powieść dobra, ale nadal nie będąca swoistym objawieniem wśród thrillerów. Czego zabrakło jej do osiągnięcia efektu „wow”? Przede wszystkim  lekko zawiodło zakończenie. Jest ono zgrabnie napisane, ale nie szokowało - co więcej, podejrzewam, że osoby, które często sięgają po taką literaturę, mogą nawet w połowie lektury domyślić się finału. Ponadto przez większość książki czułam niedobór iście mrocznego klimatu, takiego, że historia śni się po nocach, a momentami mamy ciarki na plecach. To nie jest horror, owszem, ale wystarczyłaby większa dawka szaleństwa, takiego ludzkiego, bo ono jest najbardziej przerażające. Po prostu brakuje mi w tym thrillerze iskry, czegoś, co sprawi, że po skończeniu książki będziemy jeszcze długo ją wspominać. „Zanim pozwolę ci wejść” bowiem to dobra opowieść, którą czyta się szybko i z ciekawością, ale to lektura raczej „na raz”, dla relaksu i oderwania od rzeczywistości.

Moje pierwsze spotkanie z Jenny Blackhurst uważam za udane, po prostu dobre, ale niebędące czymś szczególnie nowym w gatunku. Jeżeli zainteresowała Was fabuła, to polecam zapoznać się z tą opowieścią.  Świetnie umili czas, wciągnie na kilka godzin i sprawi, że zatopicie się w historię, powoli i skutecznie. Ja będę wypatrywać nowych książek od tej autorki, bo chcę wiedzieć, na co jeszcze ją stać. Nawet jeśli następne powieści będą na poziomie „Zanim pozwolę ci wejść”, to warto będzie po nie sięgnąć. 

Za egzemplarz recenzencki bardzo dziękuję Wydawnictwu Albatros.



poniedziałek, 14 maja 2018

Kości proroka - Ałbena Grabowska



W Płowdiwie, w teatrze antycznym, znaleziono zwłoki polskiego posła. Został ukrzyżowany, odcięto mu głowę i postawiono na tacy, a na ciele wymalowano dziwne znaki. Młody policjant Dymitar prosi o pomoc przyjaciółkę z dzieciństwa, Polkę o bułgarskich korzeniach. Im bliżej jednak są prawdy, tym większe grozi im niebezpieczeństwo. Jaką rolę pełni księga Bogomiłów, zaginiona w XII wieku, która nagle się odnajduje i znów ginie? Cesarstwo Bizantyjskie. Dwunastu Bogomiłów wędruje do Carogrodu z największym skarbem – Tajemną Świętą Księgą. Cyryl, nikomu o tym nie mówiąc, niesie też kości brata Alberta, aby spoczęły w poświęconej ziemi. Z obawy przed kradzieżą mają sześć falsyfikatów. Tylko jedna księga jest prawdziwa. Żaden nie wie która. 

Pierwszy wiek. Nauczyciel prowadzi uczniów do Jerozolimy na spotkanie z mesjaszem. Mało kto rozumie, co ma nastąpić. Rybak Ariel staje się jednym z kronikarzy wyprawy i mimowolnie przyczynia się do fałszerstwa Nowego Testamentu. Jest świadkiem śmierci Chrystusa, zostaje porwany przez żonę Heroda i osadzony w twierdzy. Czy zdoła wrócić do żony i córki? 

Trzy splatające się wątki i wiele tajemnic. Czyje kości odnaleziono na Wyspie Świętego Jana? Co łączy niezwykłe znalezisko z morderstwem polskiego posła? I wreszcie kto ukradł świętą księgę Bogomiłów?



Muszę przyznać, że zawsze sięgam po książki polskich autorów z pewną obawą. Chociaż już na samym wstępie czułam, że "Kości proroka" będą epicką historią, to jednak z tyłu głowy miałam obawę, jak to będzie z realizacją pomysłu. Na szczęście powieść Ałbeny Grabowskiej okazała się być napisana umiejętnie, a jednocześnie przystępnie i wciągająco. Fabuła toczy się trójtorowo, fundując czytelnikowi niezapomnianą przygodę przez epoki, miejsca i kultury. Wątek kryminalny automatycznie traci na swoim znaczeniu i, przyznać trzeba, potraktowany jest po macoszemu. Autorka skupia się przede wszystkim na podłożu historycznym, zrealizowanym w sposób rewelacyjny i autentyczny. Rzadko sięgam po tego typu powieści, ale gdy do dobrze przedstawionego tła epoki dochodzi ciekawa przygoda, wówczas książka jest w stanie wciągnąć i zachwycić. Autorka zrobiła dobry 're-search', tak to chyba się mówi. Każdy element powieści jest spójny i autentyczny.

Niektóre osoby narzekały na nadmiar historii i religii. Wydaje mi się, że to już zależy tylko od osobistych upodobań. Uwielbiam historie zarówno ze Starego, jak i Nowego Testamentu, dużo o nich wiem. Ciągle chcę się uczyć w kwestii wiary oraz losów ludzi bliskich Jezusowi. Motyw religijny, warto zaznaczyć, nie był jednak elementem przewodnim. "Kości proroka" bowiem to opowieść mająca wiele składowych, w tym kryminał, obyczajówkę, historię, religię, politykę. Fabuła jest wielopłaszczyznowa i ociera się o wiele elementów, tworząc dzieło wielowymiarowe, solidne i bogate w różne emocje.

Rozbudowanie całej opowieści nie dotyczy stricte samych wydarzeń, ale również sfery psychologicznej. Ałbena Grabowska buduje żywe charaktery, zwraca uwagę nawet na postaci drugoplanowe. Poznajemy ich przeszłość, rozterki, obawy, małe zwycięstwa i porażki. Ich losy dodają fabule autentyczności, są wręcz jej szkieletem i podstawą. Cała podróż, jaką odbywamy na kartach powieści, opiera się na wyrazistości życiowych doświadczeń bohaterów. Przy tym autorka pozostawia nam pole do samodzielnej oceny ich zachowań.

"Kości proroka" to rozbudowana, wielowątkowa powieść z tajemniczym klimatem, przypominająca twórczość Dana Browna. Wciąga na wiele godzin i zachwyca dokładnością każdej z trzech historii przeplatających się w tej książce. Jeżeli lubicie takie klimaty, koniecznie sięgnijcie po tę pozycję.

Norma - Sofi Oksanen




Życie napiętnowane, pełne wstydu i strachu. Istne piekło. Innego nie będzie.

Matka Normy popełnia samobójstwo, ginąc pod kołami pociągu. Dziewczyna wie, że za tym wydarzeniem stoi pewna tajemnica. Sieć kłamstw, mistyfikacji i szaleństwa oplata Normę z każdej strony, krzycząc głośno, że to wcale nie musiało było samobójstwo. Tajemnicze wiadomości wskazują na okrutną prawdę, a dziewczyna nie wie już, czemu i komu ma wierzyć.

Norma” Sofi Oksanen to opowieść ciężka, wymagająca, acz napisana dość prosto jak na tak ciężki klimat. Momentami jest dziwnie, pewne elementy zahaczają o realizm magiczny, a wszystko to nasączone feministyczną myślą o bólu i cierpieniu kobiet.  Trauma Normy i jej próba odkrycia prawdy często uciera czytelnikowi nos, każe powątpiewać w słuszność czynów bohaterki, czasem wywołuje dreszcz niczym z thrillera, a chwilę później urzeka charakterem baśni.

Norma to postać nieszablonowa, należąca do tych napiętnowanych i dziwnych w mniemaniu społeczeństwa. Przeżywając rozpacz po stracie matki, rozpoczyna swoistego rodzaju podróż, która ma ostatecznie obrazować proces dorastania i odcięcia od rodzicielki. To próba poradzenia sobie samemu w życiu, pogodzenia ze stratą i podjęcie dorosłego życia, często przechodząc przez ciężkie próby, błędy, zahaczając o głupotę i niepewność. Inność Normy ma podłoże feministycznej krytyki szablonów i ról, jakie nakłada się na współczesne kobiety. Idealne matki, żony, obiekty seksualne, panie domu, kierujące się najgłośniejszymi trendami promowanymi w mass mediach. Feministycznych przesłanek należy też doszukiwać się w fizycznej inności Normy, mianowicie w jej włosach. Włosy to ponoć największy atrybut kobiety, wskazuje na jej silny charakter, seksualność, zdrowie. Blond pasma Normy żyją swoim własnym życiem, ciężko nad nimi zapanować i wydają się być w jakiś sposób połączone z wrażliwością dziewczyny. Są nieokiełznane, silne i szalone, niczym charakter kobiet nieznoszących ograniczeń.

Powieść Oksanen, nowość na polskim rynku, w moim mniemaniu, aż nazbyt kładzie nacisk na feministyczny, a przy tym dość pretensjonalny przekaz. Jednocześnie jako opowieść dziwnej dziewczyny o tajemnicach i godzeniu się ze stratą, ma szansę rozkochać w sobie czytelnika. To oryginalna literacka przygoda, która namiesza w głowie i pozwoli na odczuwanie całej gamy emocji. W prostocie języka ociera się o granice między realizmem a swoistym mistycyzmem. Doświadczenie warte poznania.

wtorek, 8 maja 2018

Egomaniac, czyli erotyk na poziomie




Na rynku wydawniczym zaobserwować można ostatnio wysyp erotyków i romansów NA. Miałam okazję zapoznać się z kilkoma z nich, jedne były dość ciekawe, inne schematyczne i zniesmaczające. Z pewną obawą sięgnęłam po „Egomaniaca” Vi Keeland, a jednocześnie czułam ekscytację tym, że w końcu spotkam się z twórczością pisarki uwielbianej przez wiele czytelniczek w naszym kraju. Wrażenia, jakie pozostawiła ta lektura, tylko przekonały mnie do tego, że nie należy oceniać książki po okładce. Nie zrozumcie mnie źle, jest piękna i seksowna, ale sugeruje prosty erotyk oparty tylko na jednym. Mie mogłam się bardziej mylić.

Takiej historii poznania  bohaterów jeszcze nie było. Emerie Rose bierze Drew Jaggera za włamywacza, który chce okraść jej biuro. Okazuje się jednak, że ów przystojniak jest właścicielem tego miejsca, a kobieta padła ofiarą oszustwa. Drew postanawia jednak pomóc Emerie i pozwala jej zostać w lokalu w zamian za pomoc w biurze. Tak oto terapeutka małżeńska oraz cyniczny prawnik rozwodowy zostają skazani na pracę obok siebie. Ironia losu. Jak się można domyślić, pomiędzy bohaterami pojawiają się złośliwe komentarze i docinki, bo ich kariery są wobec siebie nieakceptowalne. A gdzie pojawia się niechęć i złośliwość, tam do miłości już niedaleko.

"Zanim cię poznałem, nie rozumiałem, dlaczego nigdy mi nie wychodziło z kobietami. Ale teraz to wiem. One po prostu nie były tobą."

Lubię w romansach motyw „kto się czubi, ten się lubi”, czyli gdy początkowa niechęć zmienia się w silne pożądanie. Zarówno Emerie jak i Drew to dobrze skonstruowane postacie, których dialogi czyta się z ogromnym uśmiechem na twarzy, a humor i cynizm wypływają z prawie każdego wypowiedzianego przez nich zdania. Widać napięcie pomiędzy bohaterami, tę chemię i narastające pożądanie i wydaje się to być naturalne i pociągające. W niektórych tego typu powieściach mężczyzna jest zaborczym tyranem, a naiwna kobieta wiecznie wraca do mocnych ramion, a czytelnik nie dostrzega chemii pomiędzy nimi. Na szczęście „Egominiac” to opowieść przede wszystkim opierająca się na autentycznych charakterach, których mamy szansę pokochać i się z nimi zżyć. Dodatkowo sceny erotyczne nie wywołają niesmaku czy buntu na tle „jak tak można traktować kobiety”. Te momenty są skonstruowane z klasą.

Vi Keeland w zabawny sposób przekonuje nas o tym, ze przeciwieństwa się przyciągają. Ona, terapeutka dla małżeństw, romantyczka i idealistka. On, pewny siebie facet z dużym ego i sercem zdolnym do miłości na zabój. Dwa charaktery muszą nauczyć się żyć ze sobą, często się ścierają, jedno doszlifowuje drugie. I choć w tej opowieści prym wiedze humor i erotyzm, to nie brakuje tutaj łapiących za serducho wątków. Historia Drew i Emerie mocno mnie zaangażowała i nie pozostawiła obojętną na ani jedną chwilę.

„Egomaniac” to zabawna opowieść dla kobiet, lekka, wciągająca i idealna na poprawę humoru. Wybija się z tłumu schematycznych erotyków, by skraść serce czytelnika i pozostawić je puste po rozstaniu z bohaterami. Tak więc na zły dzień – karton lodów, czekolada i „Egomaniac”, zestaw wprost idealny.

Nie ufaj nikomu - Kathryn Croft




Ostatnio na rynku wydawniczym, obok romansów, królują thrillery psychologiczne. Uwielbiam tego typu powieści, ponieważ tajemniczy klimat i chęć rozwiązania zagadek to najlepsze motywatory do pochłaniania lektury w ekspresowym tempie. Tak też stało się z „Nie ufaj nikomu” Kathryn Croft – lektura zajęła mi dwa dni, ale jestem pewna, że gdyby skupić się tylko na lekturze, zajęłoby to jedną noc i to bez uczucia senności. Mam jednak do tej lektury zarzut, w dodatku dość istotny...


Mia pięć lat temu pochowała swojego męża, Zacha, ambitnego wykładowcę akademickiego, który wzorowo dbał o swoją rodzinę. Ponoć zabił on studentkę, z którą miał romans, a następnie popełnił samobójstwo. Reputacja Mii i jej córeczki, Freyi, spada tak bardzo, że kobieta zmuszona jest zmienić wizerunek i przeprowadzić się, by zacząć życie na nowo. Pomaga jej w tym uczynny Will, który troszczy się o Mię i jej dziecko najbardziej jak potrafi. Jednak dla kobiety to za mało. Jeszcze psychicznie nie pożegnała się z Zachem, nie wie jak z zapałem rozpocząć życie od nowa, a w dodatku przyjmuje pacjentów na terapie psychologiczne. Mia nie zdaje sobie sprawy, że to ona najbardziej potrzebuje pomocy psychologa. Wszystko zmienia się, gdy jej nowa pacjentka, Alison, mówi Mii o tym, że Zach wcale nie popełnił samobójstwa. Chwilę później kobieta zapomina, iż powiedziała cokolwiek i szybko opuszcza gabinet. Wdowa rozpoczyna poszukiwanie prawdy, aby dowiedzieć się, co stało się tamtego tragicznego wieczora pięć lat temu.

Narracja powieści jest pierwszoosobowa, ale warto zaznaczyć, że mamy do czynienia z dwoma różnymi narratorkami. Pierwsza z nich to Mia. Kobieta, która nadal próbuje pogodzić się z tym, że jej mąż miał kochankę. Przeszłość nie daje jej spokoju, męczy, wraca w każdym momencie, gdy Will próbuje się do niej zbliżyć. Mimo, że Mia jest psychologiem, to zatraciła po śmierci Zacha zdolność myślenia schematami psychologicznymi, nie interpretuje poprawnie sygnałów od swoich pacjentów, szaleństwo czy niestabilność zauważa dopiero po długim czasie. Nie potrafi rozmawiać z pacjentami, którzy przeżyli tragedię. A przede wszystkim nie umie pomóc samej sobie. Jako postać czytelnikowi bliska, nie wzbudza współczucia, ale przy tym nie denerwuje swoją postawą. Łatwo zrozumieć jej zachowanie w stosunku do tego, że straciła męża. Próby odkrycia prawdy są zaś chaotyczne, lekko desperackie, mało przemyślane i ostatecznie pomagają w małym stopniu.

Drugą narratorką jest Josie, ale akcja wraz z jej narracją przenosi się 5 lat wstecz. Josie to współlokatorka Alison za czasów uczelnianych, a także studentka Zacha. Ta, którą ponoć zamordował. Dziewczyna jest zagubiona, ale niesamowicie silna i odważna. Próbuje pogodzić się ze swoją trudną sytuacją rodzinną, a także z groźbami pod swoim adresem. Za nic ma niebezpieczeństwo, ale swoje troski topi w alkoholu. Między nią a Zachem tworzy się nietypowa więź. Josie polubiłam o wiele bardziej niż Mię, kibicowałam jej z całego serca, przejmowałam się jej losem. W dodatku historia z jej punktu widzenia dawała najwięcej poszlak, rozwijała całą historię, a ja czytałam z zaciekawieniem, aby dowiedzieć się, jak potoczą się jej dalsze losy. Ciężko było przewidzieć, co za chwilę się stanie z Josie, co będzie z Zachem i co zrobi lekko niepokojąca Alison. Narracja z perspektywy Josie rzuciła światło na całą historię, mimo że do finalnego rozwiązania sprawy dochodzimy z perspektywy Mii.

"Patrzę jej prosto w oczy: to najlepszy sposób, żeby przekonać kogoś, że nie kłamiesz."

Kluczowe pytanie, najważniejsze dla całej powieści – co z zakończeniem? Już sama okładka krzyczy do nas, że tego nie da się przewidzieć i wiecie co... ma rację. Autorka rzuca nam wiele szczegółów, tropów, które ja chłonęłam i przetwarzałam, aby tworzyć najróżniejsze scenariusze. Mamy tutaj trzy kobiety, które są dla sprawy kluczowe, a więc Mię, Josie i Alison, ale poza tym wiele postaci pobocznych, które mają coś wspólnego z Zachem. Pojawiają się niepokojące szczegóły, wiele niedopowiedzeń, a sama historia może potoczyć w wielu różnych kierunkach. Rozwiązanie, jakie zafundowała nam autorka, przez chwilę przemknęło mi przez myśl, ale to była dosłownie chwila. Od razu to odrzuciłam. I tak właśnie się okazało, że finał zaburzył cały wydźwięk historii. Nie jest spójny z resztą opowieści, jest nierealistyczny, jakby wymyślony na szybko. Sama idea może jest dobra, ale burzy pewien ład książki, tak że jej lektura, mam przeczucie, była w dużej mierze bezsensowna. I nie zrozumcie mnie źle. Samo dążenie do rozwiązania było świetnym przeżyciem, ta niepewność, historia Josie były niezwykle intrygująca. Ale końcówka tak jakby przyćmiła te pozytywne wrażenia i zamieniła ciekawość na lekki zawód. Mam wrażenie, że gdyby którykolwiek z moich scenariuszy się spełnił, byłoby to rozwiązanie lepsze. Może mam takie negatywne odczucie również dlatego, że zakończenie jest napisane dość dziwnie, jakby na szybko, chaotycznie i... jest otwarte. To znaczy znamy wiemy,  co się wydarzyło z Zachem, ale ostatnie kilka zdań sugeruje, że to nie koniec. Owszem, łatwo się domyślimy co dzieje się dalej, ale chciałabym jeszcze o tym przeczytać. Nie obraziłabym się, gdyby autorka napisała kontynuację, przy tym rozwinęła wątek rodziny Josie, a także innych postaci. Bo prowadzić fabułę potrafi wyśmienicie, budować napięcie, sam jej styl jest umiejętny i wciągający. Kathryn Croft tylko pogubiła się przy finale.

„Nie ufaj nikomu” to powieść intrygująca, tajemnicza i wciągająca. Historia Zacha i Josie jest wielowątkowa, nie bardzo wiadomo, w którą stronę się potoczy, a samym bohaterom nie powinniśmy ufać. Zakończenie jest zaskakujące i nieprzewidywalne, ale niepasujące do całej opowieści. Autorka stworzyła kilka niespójnych elementów, ale za to w umiejętny sposób prowadzi nas przez dwutorową akcję wypełnioną domysłami i tajemnicami.  Polecam tę książkę, bo pozwala zapomnieć o rzeczywistości i zamienić się w małego detektywa, obserwatora i interpretatora tragedii, która dzieje się na kartach powieści.

oraz zajrzyj na mojego instagrama

wtorek, 1 maja 2018

Małżeńska gra - CD Reiss

Wydawnictwo: Kobiece
Opis: Uwodzicielska historia o przekraczaniu granic w miłości i życiu

Kiedy Diana postanawia rozwieść się z mężem, mężczyzna proponuje jej nietypowy układ. Zabierze ją na trzydzieści dni do domku na odludziu, a ona będzie musiała spełnić jego wszystkie żądania. W zamian Adam podpisze papiery rozwodowe i odda jej firmę.

Diana chce przejąć interesy tak bardzo, że zgadza się na wszystko. Nie wie jeszcze, że wkrótce pozna nowe oblicze męża, który od początku małżeństwa ukrywał gorącą tajemnicę. Okazuje się, że Adam jest dominatorem.

Odcięta od świata Diana wykonuje rozkazy męża. Obiecuje sobie, że chociaż odda mu całe ciało, to serce pozostawi niewzruszone. Przynajmniej tak się jej wydaje…


Nieczęsto sięgam po literaturę erotyczną, ponieważ wydaje mi się, że większość z takich opowieści jest bardzo schematyczna. Wyjątkiem była Whitney G., która wplotła w swoje książki motywy przeszłości, tajemnic, a nawet tragedii. Wprawdzie okładka "Małżeńskiej gry" autorstwa CD Reiss jednoznacznie wskazywała na czym ma się opierać treść , ale miałam nadzieję, że tutaj również historia będzie mogła zaciekawić mnie dobrze nakreślonymi wątkami pobocznymi. Teraz, po lekturze, stwierdzić muszę, że mam bardzo mieszane uczucia.

Diana i Adam to małżeństwo z zaledwie czteroletnim stażem, a już zaczyna się rozpadać. Diana coraz bardziej oddala się od męża, ponadto zdaje się, że przestała go kochać. Okazuje się jednak, że nigdy nie znała prawdziwego oblicza Adama, mężczyzny, który zrezygnował z tego, co uwielbia, aby stworzyć spokojny, waniliowy związek. Aby ratować swoje małżeństwo, Adam proponuje Dianie pewien układ. Zabiera ją na trzydzieści dni w miejsce oddalone od cywilizacji i zapewnia jej przeżycia, jakich brakowało ich grzecznemu związkowi. Diana ma spełniać wszystkie żądania męża, w zamian ten ma bez problemu zgodzić się na rozwód i oddać jej firmę. Kobieta jest zdeterminowana, aby przejąć biznes, postanawia więc ostatni raz dać szansę Adamowi, ale serce pozostawić niewzruszone. Jednak gdy Diana odkryje dominujący charakter męża, serce może znów zabić szybciej i wyrwać się spod kontroli.

Prawdopodobnie po przeczytaniu tego opisu znacie już cały przebieg fabuły oraz jej koniec. I powiem wam, że najprawdopodobniej tak właśnie będzie, ta historia niczym nie powinna was zaskoczyć, nawet jeśli nie czytaliście wcześniej tego typu lektur. Akcja toczy się własnym, powolnym tempem i sama książka mogłaby być zdecydowanie krótsza. Jak na tak rozbudowaną pod względem objętości powieść, autorka za bardzo skupiła się na seksie, praktycznie omijając szereg możliwości dla rozwoju wątków bardziej interesujących dla czytelnika. 

"Małżeńską grę" polecić można przede wszystkim osobom, które lubują się w ostrych scenach seksu, BDSM, w ciągłych podtekstach i nieustającej atmosferze pożądania. Mamy tutaj walkę o dominację w łóżku, rozkazy, wymyślne techniki, a wszystko okraszone sporą dawką wulgaryzmów. Nie jestem bardzo wrażliwa na takie elementy, ale jednak wolałabym, gdyby sceny intymne były potraktowane zmysłowo i ze smakiem. Ale  w końcu o to chodzi w fabule - ma być ostro, bo bohaterowie zagłębiają się w coś, co odmienia ich spokojny związek w relację pełną niebezpieczeństwa, ostrości i pożądania. I dochodzę do wniosku, że wiele małżeństw może mieć faktycznie  z tym problem, a kulturę mamy niestety taką, iż wizyta u seksuologa to już szczyt desperacji i powód do wstydu. I tak jak normalnie jestem cięta na to, że facet wykorzystuje kobietę jak przedmiot seksualny, a pewne rzeczy są gorszące, to przecież w małżeństwie można wszystko. A może i nawet jest to wskazane, ale wiadomo, w granicach rozsądku. Więc za "małżeńska" ode mnie ogromny plus.

Powieść CD Reiss jest książką średnią, mało wciągającą, czasami nijaką. Sytuację mogliby poprawić dobrze skonstruowani bohaterowie, ale autorka słabo sobie poradziła z tej kwestii. Połowę opowieści poznajemy z punktu widzenia Adama, resztę z punktu widzenia Diany, a i tak żadne z nich nie zdobyło mojej sympatii. Każde z nich potrafiło mnie lekko irytować i choć bardziej skłaniam się ku postaci Adama, to i tak on sam często nie wiedział, czego chce. 

"Małżeńska gra" to nie jest książka zła, ale musi po prostu trafić na odpowiedniego czytelnika, który znajdzie w niej to, czego oczkuje się zwykle od tego gatunku. Opowieść czytało mi się szybko i lekko, a jednak myślę, że nigdy już do niej nie wrócę. Można przeczytać, podobnie jak recenzowaną  przeze mnie niedawno "Kochankę księcia", ale omijając tę książkę raczej nic się nie straci. 

Zajrzyjcie TUTAJ aby dowiedzieć się więcej o książce.