Książka złodziejem czasu

"Nic tak nie zabija czasu jak dobra książka"

wtorek, 31 lipca 2018

Okrutna pieśń - Victoria Schwab




Victoria Schwab zasłynęła już swoją serią „Odcienie magii”, której, przyznać muszę, jeszcze nie czytałam. Jeszcze większym hitem okazała się dylogia „Świat Verity” rozpoczynająca się książką pt. „Okrutna pieśń”. O tej serii słyszałam dosłownie same pozytywy, postanowiłam jednak podejść do lektury z dystansem, aby znów nie czuć się zawiedziona czymś, co widzę na każdym kroku i to w otoczeniu zachwytów i serduszek. I na szczęście nie zawiodłam się.

Tak naprawdę najlepiej, aby przed przystąpieniem do czytania wiedzieć o fabule jak najmniej. Pozostańmy przy tym, że mamy powieść postapokaliptyczną, której akcja ma miejsce w podziemnym mieście. Żyją tam prawdziwe potwory zrodzone z przemocy, a ojciec Kate pozwala im się wałęsać po ulicach. Ludziom zaś każe płacić sobie za ochronę. Kate chce być równie bezwzględna co jej ojciec. I jest jeszcze August, potwór, który chce zostać dobrym człowiekiem. Oboje stają po dwóch stronach barykady, ale gdy na jaw wyjdą pewne sekrety, wszystko może się zmienić.

Książka zachwyca przede wszystkim konceptem fabularnym. Mamy tutaj dobry materiał na refleksję na temat człowieczeństwa, co czyni z nas ludzi dobrych, a co „potworów”. Świat Verity nie jest czarno-biały, ma wiele ocieni szarości, jest mroczny i niejednoznaczny. Odwołuje się do zemsty, przemocy i wojny, ale nie przekracza granicy dobrego smaku. To sprawia, że lektura jest odpowiednia nie tylko dla młodzieży, ale także szansę zachwycić dorosłego odbiorcę. Świat przedstawiony w książce jest miłą odmianą od przesłodzonych powieści, czasem zbyt banalnych i aspirujących do sztucznego moralitetu. „Okrutna pieśń” daje pole do własnych przemyśleń, osobistych refleksji tak, że każdy osobiście przeżyje historię Kate i Augusta.

Odniosłam wrażenie, że książka nie obfituje w wartką akcję i to nie jest też cel tej opowieści. Autorka postawiła na nowy pomysł na wykreowanie świata oraz na ciekawe postacie. Ciężko oderwać się od lektury i to chyba przez klimat, który jak macki otacza czytelnika i ciężko się z nich wyrwać. Mrok, dwuznaczność, niebanalność i zagadki sprawiają, że kartki przewracają się w bardzo szybkim tempie, chociaż sama historia nie jest wielce zaskakująca, akcja nie pędzi na łeb, na szyję. Jedyne, do czego się przyczepię to wiele niedopowiedzeń i luk w kreacji świata, zabrakło więcej informacji. Mam jednak nadzieję, że drugi tom wyjaśni nieco więcej.

„Okrutna pieśń” to jedna z lepszych książek dla starszej młodzieży i dla dorosłych. Pod świetnie wykreowanym, przerażającym światem, znajdujemy symbolikę dotyczącą zła, jakie w historii człowiek wyrządził drugiemu człowiekowi. Ta opowieść na długo ze mną pozostanie i już nie mogę się doczekać lektury drugiego tomu.

Bad Boy's Girl - Blair Holden




„Bad Boy’s Girl” to kolejny hit wattpada, który został wydany w formie książki. Kolejny, ponieważ zapewne niektórzy z Was pamiętają serię „After” Anny Todd, która zebrała swego czasu wiele opinii, w znacznej części negatywnych. Przeczytałam kilka lat temu pierwszy tom i miałam mieszane uczucia, dlatego też z dystansem podeszłam do „Bad Boy’s Girl”. Jak się okazało, niepotrzebnie obawiałam się lektury.

Tessa nie ma lekko. Jej ex-przyjaciółka, popularna i piękna cheerleaderka Nicole, uprzykrza jej życie jak tylko może. Jako, że czuje się królową szkoły, skutecznie zniechęca praktycznie wszystkich uczniów przeciwko Tessie. W dodatku zabiera jej sprzed nosa miłość szkolną – Jasona. Jakby tego było mało, pojawia się Cole, czyli kolejny ex-dręczyciel Tessy. Chłopak wystarczająco wrył się dziewczynie w pamięć i ta tylko czeka na kolejny krok, na kolejne żarty i wredne akcje. Okaazuje się jednak, że Cole się zmienił i zachowuje się w stosunku do Tessy nawet przyjacielsko. Co z tego wyniknie? Czy Tessa w końcu przestanie być kozłem ofiarnym?

Zawsze byłam zdania, że dzieciaki to stworzenia często nieświadomie nawet niszczące komuś życie w imię dopasowania się do reszty. Nie są wystarczająco dojrzałe, aby widzieć tę krzywdę, czasem nawet nie widzą, że jest to złe. Mimo „dobrego wychowania”. Przez cały mój okres edukacji w klasie zawsze była jedna osoba, kozioł ofiarny, który w żaden sposób nie umiał się bronić. Wszelkie obgadywanie, złośliwe uwagi i pogarda spadały właśnie na tę osobę.  I choć problem jest oczywisty, wiecznie obecny i zauważalny, to jednak rzadko miałam do czynienia z literaturą w tym temacie. Wczucie się w rolę Tessy było dla mnie jakby kubłem zimnej wody, bo tak naprawdę to pierwszy raz, kiedy całkowicie mogłam się wczuć w postać osoby szykanowanej przez rówieśników. To tym bardziej rozczula i zmiękcza serce, gdy okazuje się, że Tessa to dająca się lubić osóbka, dobrze skonstruowana główna bohaterka i jednocześnie narratorka.

Przyznam szczerze, że nie spodziewałam się, iż hit wattpada okaże się być emocjonalną bombą.  Na jednej stronie miała ochotę rżeć ze śmiechu, na następnej już doznawałam szoku, było mi niesamowicie przykro, a zaraz jeszcze miałam ochotę komuś przywalić. Tak bardzo przywiązałam się do głównej bohaterki, do tego, co przeżywa. I mimo że książka traktuje o rzeczach trudnych, to ma jednak dość pozytywny wydźwięk, jest sporym pokładem motywacji aby się otrząsnąć, ogarnąć i czerpać radość z życia. To powieść dla młodzieży, które niewątpliwie reprezentuje coś więcej niżeli słodko-gorzki romans bad boy’a i biednej dziewczyny.

Niedługo powstanie film na podstawie książki i już nie mogę się doczekać. Nie mogę się też doczekać lektury drugiego tomu, ponieważ końcówka wskazuje na to, że warto sięgać po następną część. „Bad Boy’s Girl” to jedna z lepszych młodzieżówek, która wciąga, ujmuje dobrze skonstruowanymi bohaterami, a przy tym nie jest banalna i pozbawiona refleksji. Idealna lekka, przyjemna lektura na lato.

poniedziałek, 30 lipca 2018

Revved - Samantha Towle




Obecnie na polskim rynku mamy wysyp romansów wszelkiej maści. Wzruszające NA, dark romance, erotyki, dramaty, książęta, bokserzy… Ale Formuły 1 to chyba jeszcze nie było.

Andressa „Andi” Amaro jest mechanikiem rajdowym i ma jedną złotą zasadę – nie umawia się z kierowcami.  Przeszłość już wystarczająco pokazała jej, że nie warto na nich polegać, nie warto ryzykować. Carrick Ryan to najlepszy kierowca Formuły 1, który swoją karierę budował już od dziecka. Jeździ szybko, a żyje równie ryzykownie. Łamie kobiece serca i już samym swoim wyglądem doprowadza je do szaleństwa.  Niegrzeczny przystojniak, który obiera sobie tym razem nowy cel – Andi. On musi ją zdobyć, ona postanowiła sobie, że nie sprzeciwi się swoim własnym zasadom. A jednak… uczucie zawsze rządzi się swoimi prawami.

Po opisie wywnioskować już można, że mamy do czynienia z pewnym schematem. Jest on – niegrzeczny, przystojny, łamiący serca przystojniak. I ona – niedostępna, grzeczna, a jednak ulegająca urokowi bad boy’a. I jest nieznana przeszłość, zapewne traumatyczna i zasmucająca. I wiecie co… to prawda. Mamy tutaj taki schemat, ale w romansach/erotykach ciężko ominąć pułapki. Kiedy stają się one ciekawe i świeże? Wtedy, gdy autor coś znanego przedstawi na swój własny sposób. Tak właśnie zrobiła autorka, Samantha Towle, która dała czytelnikom historię tętniącą emocjami. Jak już wspomniałam, sam fakt osadzenia fabuły w realiach Formuły 1, to pewnego rodzaju świeżość. Również postać kobieta-mechanik jest dość niespodziewana, jeśli chodzi o literaturę. To coś nietypowego i przyznać muszę, przesądziło o tym, że chciałam przeczytać „Revved”.

Historia Andi i Carricka jest momentami przewidywalna i naiwna, a jednak ujmuje klimatem Formuły 1 i bohaterami. Postaci, które stworzyła Samatha Towle, są niezwykle bogato skonstruowane i realistyczne. Nie da się ich nie lubić, zwłaszcza Carricka z jego genialnym poczuciem humoru.. Dialogi i dogryzanie sobie nawzajem jest tak urocze, że nie można im nie kibicować i nie wczuwać się w ich historię. To Andi i Carrick sprawiają, iż z pozoru schematycznej opowieści otrzymujemy książkę wciągającą i przepełnioną emocjami. Czasem się zaśmiejemy, czasem uronimy łezkę, innym razem poczujemy złość i współczucie. Niekiedy też zarumienimy się przy pikantnych scenach.

„Revved” ma wszystko to, czego potrzeba romansom NA, dlatego spodoba się przede wszystkim fankom gatunku. Nie jest to opowieść wielce zaskakująca, innowacyjna i zmieniająca coś w życiu czytelnika, ale ma jednocześnie świeże elementy i zapewnia kilka godzin dobrej rozrywki.

Kirke - Madeline Miller




„Kirke” to już druga wydana w Polsce książka Madeline Miller. Pierwsza, „Achilles. W pułapce przeznaczenia”, mimo zdobycia pierwszego miejsca Orange Prize, nie była na naszym rynku głośną premierą. Dowiedziałam się o jej istnieniu zaledwie kilka dni temu i wiem już, że będę chciała po tę pozycję sięgnąć. Zaskakujące jest natomiast, jak „Kirke” zdołała się wybić i zareklamować tak, że jest obecnie bardzo rozpoznawalna. Dużo uczyniła reklama, piękne wydanie, a także całkiem dobre wnętrze. Chociaż mam kilka rzeczy do zrzucenia, to jednak „Kirke” warta jest przeczytania.

Kirke przychodzi na świat jako córka Heliosa, boga słońca, i nimfy Perseis. Jest to dziecko dziwne – nie tak potężne jak swój ojciec, nie tak boskie i silne. Właściwie to o pochodzeniu Kirke świadczy jedynie nieśmiertelność. Kirke czuje się więc lepiej wśród śmiertelników, przynajmniej do momentu, aż odkrywa w sobie czarnoksięską moc. Tak silną, że może zaszkodzić nie tylko bogom, ale również sobie samej. Z tego powodu zostaje wygnana i zamieszkuje na wyspie, o której mało kto wie. Tak rozpoczynają się jej przygody – Minotaur, Dedal, Odyseusz to tylko niektórzy z jej nowych gości.

O Kirke jako postaci z greckiej mitologii możemy wiedzieć niewiele. Wikipedia podaje dokładnie kilka zdań na jej temat, w szkole też może została raz wspomniana, przy lekturze Odysei. Madeline Miller przed napisaniem książki świetnie zapoznała się z greckimi mitami i wybrała postać z ogromnym potencjałem. Kreatorka, pół-bogini, czarownica, kobieta silna. O której zwykły czytelnik wie mało. Autorka mogła zatem włożyć w tę postać wiele własnych pomysłów, zinterpretować ją na nowo i włożyć do wymyślonych i spisanych już kiedyś mitów. Niestety to jest największy minus książki – Kirke jako postać główna jest dość nieudana. Taka słaba, ludzka, momentami nastolatkowa. Brakowało jej przebojowości, indywidualizmu. Zastanawiające jest to, że pozostałe postaci mają naprawdę ciekawe charaktery, podczas gdy ta główna, która miała być mściwa, silna, kreatorka itd… (jak to informuje tylna okładka), a wyszła miękka klucha. Zdawała się w ogóle nie panować nad tym, co działo się w jej życiu – była zaledwie bierną obserwatorką. Wszelkie wątki poboczne były naprawdę ciekawe, ale sam punkt widzenia nie był zbyt interesujący. W końcu to Kirke powinna być kluczowym elementem powieści, a ona jedynie gdzieś ginęła jako głupiutki, przeciętny obserwator.

Dobry znawca nie dowie się więc niczego nowego jeżeli chodzi o postaci, które stają na drodze Kirke i jak potoczą się ich losy. Mity są ściśle takie, jak je znamy z pierwotnych źródeł. Mi to akurat nie przeszkadzało, ponieważ pamiętam ze szkoły jedynie ogólniki. Odświeżenie mitów i opisanie ich w nowy, przystępny sposób do mnie trafiło i sprawiło, że „Kirke” czytało się szybko i z zaciekawieniem. To taka alternatywna dla tych, którym samą mitologię czytało się opornie, albo po prostu chcą na kilka godzin powrócić do tego świata. Dowiedziałam się trochę więcej o samej Kirke, a także o kulturze życia w tamtych czasach. Autorka idealnie oddała klimat, zbudowała kreatywny świat, nawet język jest stylizowany na taki „mitologiczny”. Pod względem warsztatu pisarskiego, „Kirke” to majstersztyk.

Gdyby nie słabo wykreowana główna postać, „Kirke” oceniłabym jako powieść świetną. Na ten moment jest to dla mnie lektura dobra, po którą i tak warto sięgnąć. To pewna świeżość na rynku – mitologia przedstawiona w umiejętny sposób, przystępny także dla młodzieży. Może brakuje jej pewnej iskry, pewnej „bomby” fabularnej, odrobiny szaleństwa (które jednak panuje w  tej pierwotnej mitologii), ale lektura jest i tak wciągającą przygodą.  Polecam zapoznać się z historią „Kirke”, cieszyć się oderwaniem od rzeczywistości, świetnym warsztatem literackim i przepiękną oprawą.


Za możliwość przeczytania książki bardzo dziękuję Wydawnictwu Albatros.


wtorek, 24 lipca 2018

Pokuta - Ian McEwan




Pokuta. Zadośćuczynienie. Czy przynosi odkupienie? Czy masz w swoim życiu taką rzecz, której ogromnie żałujesz i nie wiesz, jak ją naprawić? Ian McEwan pisze o tym, że przez całe życie podejmujemy pewne decyzje, z których konsekwencji możemy sobie nie zdawać sprawy. Jeden błąd. Cierpienie niewinnego człowieka. Rozdarta rodzina. I skutki tak tragiczne, że ciężko w nie uwierzyć.

Akcja ma miejsce w roku 1935, kiedy to trzynastoletnia Briony Tallis jest świadkiem czegoś, czego widzieć nie powinna. Nie rozumie całej sytuacji, ale jedno jest pewne – jej starsza siostra, Cecilia, ma romans z synem sprzątaczki, Robbiem. Briony od najmłodszych lat cechuje się bujną wyobraźnią, więc dziecięcy umysł podsuwa pewne nadinterpretacje i wymysły. W końcu dziewczynka na głos mówi to, co sobie dopowiedziała i skazuje niewinnego Robbiego na więzienie. Rodzina Tallisów już nigdy nie będzie taka sama. Wybucha druga wojna światowa. Briony pisze powieść, która ma być jej pokutą, zadośćuczynieniem dla zakochanych. Jednak czy to wystarczy aby naprawić zepsute relacje? Czy błąd popełniony w dzieciństwie da się kiedykolwiek wybaczyć?

„Pokuta” to solidnie napisana, ciężka, przepełniona bólem powieść. Po fali zwykłych „odmóżdżaczy” miałam ochotę na coś ambitniejszego i nie zawiodłam się. Podobało mi się to, że lektura nie była łatwa. Może stylizacja językowa nie odbiega bardzo od współczesnej, ale książka wymagała przede wszystkim ciągłego skupienia, aby pochwycić wszystkie fakty dotyczące postaci. Tak więc brnęłam przez historię, z początku opornie ze względu na wykwintny styl autora, z czasem wciągałam się coraz bardziej. Po około połowie, mój przyjemny trud w czytaniu miał już inne podłoże. Fabuła książki okazała się być zaskakująco smutna i emocjonalna. Przepełniona niezrozumieniem, gniewem, współczuciem - czuć ciężar psychiczny, który dotknął każdego z bohaterów. Podobne odczucia miałam przy lekturze „Wichrowych wzgórz”. W obu przypadkach jestem bardzo zadowolona z lektury. W obu też przeżywałam małego doła emocjonalnego.

Zakończenie „Pokuty” niszczy. Dosłownie. Dobija leżącego, zabija choćby najmniejszą iskrę nadziei, aż ciężko w to uwierzyć. To, jak  pewne wydarzenia z początku zdecydowały o dalszych losach całej rodziny jest nieprawdopodobne. A ileż człowiek robi głupot gdy jest jeszcze dzieckiem! Takich rzeczy nie da się przewidzieć, a niektórych odpokutować już się nie da do końca życia. To jest też historia poniekąd o tchórzostwie. O tym, jak poczucie winy rośnie z roku na rok, determinuje wszystko, co człowiek robi, a ten i tak boi się przyznać. Wymyśla sobie sposób, który ma mu dać ukojenie. Jemu samemu, podczas gdy powinien próbować cokolwiek naprawić. Dlatego do Briony nieustannie czuję gniew. Myślałam, że gdy dorośnie, to naprawdę wydorośleje też jej umysł i podejście do tego, co się wydarzyło. Ta postać jednak nie zaskakuje niczym pozytywnym. I to jest tak dołujące – pokazuje jacy my, ludzie, jesteśmy naprawdę. Często tchórze, samoluby, nawet w obliczu samooskarżenia zbyt nadęci.

„Pokuta” nie jest historią łatwą, lekką i przyjemną. Jest ciężka, trzeba momentami przez nią brnąć i próbować radzić sobie z niezwykle duszną atmosferą. Ta opowieść zasmuca, dobija, daje wiele do myślenia, każe zastanawiać się nad tym, co kieruje naszym losem. Jak nasze decyzje i decyzje innych ludzi wpływają na to, kim będziemy w przyszłości. Czy to wszystko jest wina jednego czynu, czy też drobna szkoda wyrządzona przez kogoś dopiero sprowadza lawinę tragedi. Ogromnie polecam  jeżeli tylko będziecie mieć ochotę na coś ambitnego, dobrze napisanego i zmieniającego czytelnika.



Za egzemplarz recenzencki bardzo dziękuję Wydawnictwu Albatros.

Córki - Adrienne Celt




Jeżeli śledzicie moje upodobania czytelnicze to dobrze wiecie, że uwielbiam kulturę słowiańską, folklor, ziołolecznictwo i realizm magiczny w literaturze. Dlatego na przykład „Szeptucha” czy „Niedźwiedź i słowik”, nawiązujące do dawnych wierzeń i legend bardzo mi się podobały. Miałam nadzieję, że z „Córkami” Adrienne Celt będzie podobnie. Niestety – lekko się rozczarowałam.

Lulu to młoda sopranistka, która swoim głosem zachwyca słuchaczy z całego świata. Rodzinna tradycja mówi, że rodzące się dziecko odbiera dar swojej matce i go przejmuje. Tak więc gdy rodzi się Kara, Lulu zaczyna zastanawiać się nad przeszłością swojej rodziny, a także talentem, który może zostać jej odebrany. Podczas opieki na córeczką, wspomina zmarłą babcię Adę, polską emigrantkę, babkę Gretę, która ponoć zawarła pakt z diabłem, a także czasy swego dzieciństwa w Chicago. Czy Lulu będzie w stanie przerwać rodzinną klątwę dotykającą każde kolejne pokolenie kobiet? Czy zachowa swój głos tylko dla samej siebie?

Przyznać muszę, że po opisie książki spodziewałam się klimatycznej, tętniącej magią powieści z motywami słowiańskimi. I tutaj się nie zawiodłam. Adirenne Celt pisze w sposób subtelny, kobiecy, a jednocześnie urokliwy. Może nie ma tutaj wiele typowo słowiańskich odniesień, ale widać realizm magiczny, zwłaszcza w opowieściach babci Ady. Jest klimatycznie, z jednej strony obserwujemy opowieść podobną do obyczajowej, z drugiej zaś odczuwamy nadnaturalną siłę kobiecości i rodzinnej klątwy. Być może ten klimat nie spodoba się każdemu, bo realizm magiczny jest nadal rzadkością w wydawanych obecnie książkach  i nie każdy też uzna go za urokliwy.

Mam tej historii do zarzucenia przede wszystkim nieład fabularny, przyczynowo-skutkowy i brak jakiegoś celu głównego. Styl autorki jest urokliwy, ale w tej powieści nie dzieje się wiele. Ciężko powiedzieć, jaki cel ma ta historia, do czego dążyła, jaki był wątek przewodni. I, niestety, zaniedbanej fabuły nie uratuje już nawet klimat. Autorka przeskakuje w czasie, plącze miejsca, wspomnienia, wprowadzając niepotrzebny nieład, nie sklejając wszystkiego w trzymający się kupy sposób. Zaskoczenie również nie jest jakieś ciekawe i zaskakujące. Kończąc „Córki” zastanawiam się przez chwilę nad tym, czy było sens czytać tę opowieść, bo ostatecznie we mnie nie zmieniła niczego.

„Córki” to powieść dla kobiet, delikatna, klimatyczna, acz nieporywająca. Po jednokrotnym przeczytaniu chyba już nigdy nie poczuję potrzeby ponownej lektury, ponieważ autorka nie zaoferowała mi nic więcej poza kilkoma godzinami wygodnego leżenia na kanapie z książką w ręku. Momentami się nudziłam, ponieważ zarówno fabularnie jak i pod względem kreacji bohaterów, nie otrzymałam niczego innowacyjnego. Jeżeli jednak lubicie realizm magiczny, możecie zaryzykować i sami się przekonać.

poniedziałek, 23 lipca 2018

Naturalna kolej rzeczy - Charlotte Wood



Przenosimy się do Australii, do  głuszy oddzielonej od reszty świata elektrycznym ogrodzeniem. W tej dziczy kilka starych, prześmierdłych i zardzewiałych baraków. Brak jedzenia, brak dostępu do świeżej wody. W tym wszystkim kilka kobiet, która nie pamiętają jak się tu dostały. I brutalni strażnicy, którzy nie wahają się ich krzywdzić.  Nikt tak naprawdę nie wie, dlaczego tu jest, kto za to odpowiada i jak wygląda świat poza głuszą. Kobiety, wiezione instynktem, wiedzą, że muszą  walczyć aby przetrwać. Wola walki zamienia się w walkę z sobą nawzajem. Człowieczeństwo zmienia się w dzikość i zwierzęcość. Jak długo te kobiety wytrzymają w swoim więzieniu?

Początek „Naturalnej kolei rzeczy” zapowiadał dobrą, tajemniczą powieść. W zamknięciu budzą się dwie kobiety, które nic nie pamiętają, a czują jedynie strach i niepewność. Od razu nastawiłam się na to, aby dowiedzieć się dlaczego i po co są przetrzymywane. Niestety, tego się nie dowiedziałam. Z każdym rozdziałem zaczęło się robić coraz dziwniej, niezrozumiale i nawet nudno. Po jakiejś połowie lektury przeczytałam kilka recenzji i wiedziałam już, że nie otrzymam odpowiedzi na moje pytania. Zmieniłam więc strategię. Próbowałam podejść do historii jako do dzieła symbolicznego, pełnego oniryzmu i ukrytych przekazów. Zmieniłam motywację do czytania, ponieważ faktycznie, to nie jest opowieść, którą się czyta dla fabuły, dla historii i dla wyjaśnień. Koniec jest otwarty, jakby urwany i taki autorka miała cel. Wyraźnie widać, że chodziło jej o symbolikę i interpretację całej historii. I nawet z takim nastawieniem niestety muszę przyznać, że niewiele z tego zrozumiałam.

Lubię powieści dziwne, dające do myślenia, oddziaływujące na moralność człowieka, ale tez takie, które chociażby w większości mogłabym nawet sama sobie zinterpretować. „Naturalna kolej rzeczy” była dla mnie lekturą bezcelową. Autorka mogłaby na koniec dodać jakieś wyjaśnienia, cokolwiek co naprowadziłoby mnie na jakiś trop. Owszem, można podumać nad tym, jak to człowiek w obliczu walki o życie staje się bezlitosnym zwierzęciem, jak sam się upodla, ale chyba nie tylko o to tutaj chodziło. Momentami opowieść była zbyt dziwna, a przeskoki fabularne wywołały tak duży chaos, że dobrym podsumowaniem byłoby po prostu zdanie „nie wiadomo o co chodzi”. I może o to chodzi – że nie chodzi o nic. Nie ma tutaj żadnego celu, żadnej myśli wiodącej, morału, przekazu, nawet na tle feministycznym, bo takowy nie miałby sensu. Potencjał na historię, chociażby o charakterze refleksyjnym, został totalnie zatracony.

Nie wiem, komu mogłabym polecić „Naturalną kolej rzeczy”. Wydaje mi się, że trzeba samemu się przekonać. To opowieść dziwna, często niezrozumiała, przedstawiające kobietę jako osobę walczącą, silną, odkrywającą samą siebie. Dalszych refleksji wysunąć nie potrafię.

 Za egzemplarz recenzencki bardzo dziękuję Wydawnictwu Kobiecemu.



Bang, czyli o kobiecie żądnej zemsty


Wydawnictwo Niezwykłe znane jest z tego, że wydaje powieści wstrząsające, łamiące serce, przerażające i oryginalne. Gdy zobaczyłam zapowiedź „Bang” E. K. Balir, przez chwilę miałam obawę, że ta dobra passa może się skończyć na przeciętnym erotyku. Nawet nie wiecie jak się myliłam. „Bang” to właśnie taka powieść w typie Wydawnictwa – z pozoru zwykła, a wewnątrz tak intrygująca i niepokojąca, że w niczym nie przypomina innych z gatunku. To mieszająca w głowie mieszanka thrillera, erotyku i dramatu.

Wiece, że droga od nienawiści do miłości to zaledwie jeden krok? Ja dobrze o tym wiem, bo ciągle po lekturze mam dylemat. Kochać „Bang” czy tę powieść znienawidzić? Słuchajcie, ona wywołała tak skrajne emocje, że nie jestem w stanie tego określić! Tej powieści nie dało się przeczytać szybko, dlatego powoli trawiłam tę historię i próbowałam poradzić sobie z wszechogarniającym mrokiem, wzruszeniem i złością. Uwielbiam to przerażające uczucie, że coś, co jest tak chore, tak popaprane, jest jednocześnie tak dobre i mi się podoba. Coś ze mną nie tak? Że wolę tak złe emocje, zdenerwowanie, zszokowanie, niżeli słodką lekturę roztapiającą serce, dającą uśmiech na twarzy? W końcu trafiłam na książkę, która coś robi z człowiekiem, i to znowu od Wydawnictwa Niezwykłego („Skradzione laleczki” również wbiły mnie w fotel) . Nie ważne, że „Bang” jest poryte. Chodzi o to, że wywołuje ogromne emocje, ogromnie doceniam takie lektury.

Pozwólcie, że nie będę Wam pisać o tym, o czym jest książka. Im mniej będziecie wiedzieć, tym lepiej dla Was. Ujmując historię bardo ogólnie – jest Nina, kobieta, która pragnie przede wszystkim zemsty. Mamy Pike’a, jej przyjaciela, współtowarzysza w zbrodni. Mamy cel zemsty – męża Niny, Bennetta. I mam też trzeciego mężczyznę, Declana, który jest narzędziem do osiągnięcia celu. Dlaczego Nina pała żądzą mordu? Dlaczego nienawidzi Bennetta? I jaką rolę w tym wszystkim faktycznie odegrają pozostali mężczyźni?

„Bang” to lektura, do której trzeba się dobrze przygotować i wybrać dobry czas. Nie jest to opowieść relaksująca, taka do przeczytania na raz. To historia pełna kłamstw, oszustw, bólu, zemsty i prób radzenia sobie z nieprzebaczeniem. Nina to postać, której przeszłość przeraża. To, co przeżyła, na zawsze zniszczyło jej umysł, napełniło gniewem, cierpieniem i rządzą mordu. Przez pewien czas nie rozumiałam, co nią kieruje, nawet mnie to momentami drażniło. Jednak potem, gdy wszystko zaczyna wychodzić na jaw, pojawia się dylemat – czy faktycznie zemsta czymś tak złym, jak się mówi? Czy faktycznie przesłania umiejętność rzetelnego ocenienia sytuacji, która dała początek tragicznym wydarzeniom? Jak wiele może wytrzymać skrzywdzona kiedyś osoba?  W jaki sposób sobie z tym poradzi?

To jest książka „brudna”, niezdrowa, ale nie demoralizująca. Ona pokazuje problem. Każe wczuć się w postać zepsutą, pełną gniewu, skrzywdzoną i zadaje pytanie – co Ty byś zrobił? Czasem potrzebujemy mocnego ciosu, aby zatrzymać się, aby pomyśleć, aby poczuć to, czego my w życiu prawdopodobnie nigdy nie doświadczymy. I ten brud, to zepsucie, nie jest ładnie opakowane i zachęcające do podobnych zachowań („Papierowa księżniczka”, ups), ale to właśnie tak jak „Bang” powinny być napisane powieści o patologiach. Powinny podburzać, zniesmaczać, przerażać, dając ostatecznie morał sam w sobie – uczymy się na błędach bohaterów. Oceniamy ich zachowania, konfrontujemy od razu naszą moralną postawę.

Nie wiem co mam więcej napisać o „Bang”… Ta książka wkurza i jest jednocześnie niesamowicie dobra. Jeżeli macie ochotę na czytelniczy wstrząs, na ogrom emocji a macie dość słodkich, cieplutkich historyjek – koniecznie sięgnijcie. 

środa, 11 lipca 2018

Jak upolować pisarza - Sally Franson



Casey Pedergast jest starszą dyrektor kreatywną w agencji reklamowej Pople’s Republic. Uwielbia swoją pracę, świat sław i marketingu to jej codzienność, w której czuje się jak ryba w wodzie. Powstanie nowej odnogi firmy jest dla niej nową szansą na rozwój kariery. Dział Nanu ma wypełnić lukę w reklamowym świecie i zapewnić wybicie mniejszym korporacjom, z udziałem pisarzy. To właśnie oni stają się celem Casey, choć istnieje przekonanie, że wolą w kapciach tworzyć teksty przez cały dzień, a świat marketingu uważają za fałszerstwo.  Istnieje jednak pewna luka na rynku, którą mogą właśnie zapełnić pisarze, kuszeni dodatkowymi zyskami i wyróżnieniem w niszowej strefie handlowej. Casey tak bardzo angażuje się w swoją pracę, że w pewnym momencie poświęca swoją przyjaźń i miłość dla celów kariery. Czy otrząśnie się ze złudnego poczucia docenienia i uświadomi sobie, że czasem sława może być powodem prawdziwej samotności?

Czytając opis z okładki „Jak upolować pisarza”  Sally Franson możecie odnieść wrażenie, że jest to typowa kobieca powieść z naciskiem na wątek romantyczny. Ponieważ jest to wielce nietrafne wrażenie, pozwoliłam sobie nie wspominać w moim opisie fabuły o sprawach miłosnych. Nie o to chodzi w tej powieści. Wątek romantyczny jest bardo marginalny, pojawia się tak naprawdę na chwilę i nie ma większego znaczenia. Powieść Franson traktuje przede wszystkim o tym, jak często gubimy się w życiu, kiedy do realnej rzeczywistości dodamy tą wykreowaną przez media. To przekaz przede wszystkim dla osób szukających sławy w internecie, mających styczność z wszelkimi formami reklamy, a także dla zwykłych osób. Każdy z nas codziennie zbiera informacje z telewizji, gazet, z sieci o ludziach, których nie znamy. Na podstawie tego, co wciskają nam media, budujemy w głowie obraz takich gwiazd. „Jak upolować pisarza” pokazuje kontrast pomiędzy pozornym pięknem sławy, a tym, z jaką łatwością jesteśmy manipulowani. Wystarczy, że ktoś w naładowany emocjami i elokwentny sposób napisze coś w sieci i może skazać drugą osobę na publiczne poniżenie.



Świat sław i reklam wydaje się z początku przyciągający, kreatywny, fascynujący, a wszystko przez zapał Casey, który nam się udziela podczas lektury. Z czasem jednak wnikamy tam bardziej i bardziej, a okropne rzeczy zaczynają wychodzić na wierzch. Franson wspomina o fałszywym kreowaniu piękna, o tym, jak zwyczajni ludzie się porównują do idealnie skorygowanych na zdjęciach gwiazd. Wspomina o hejcie, który może skierować się na najbardziej docenianą dotychczas w mediach osobę tylko z powodu nieporozumienia. O tym, jakie to wszystko może być fałszywe. Jak człowiek jest w stanie robić wszystko dla pieniędzy. Bardzo spodobało mi się pewne stwierdzenie – że ludzie sławni różnią się od zwykłych ludzi tylko tym, iż rozpaczliwie pokazują to, jak potrzebują czyjejś uwagi.  Słodko-gorzka historia Casey mówi o tym, że czasem sława jest wprost proporcjonalna do tego, jak bardzo jesteśmy oszukiwani i samotni.

Jak widać, o temacie poruszonym przez autorkę można pisać i pisać. Nigdy dotąd nie spotkałam się z takim przesłaniem, prawdziwym, mądrym, dającym do myślenia. W tej opowieści nie ma ściemniania. Casey jest dziewczyną kreatywną, aktywną, lekko zagubioną, a przy tym tak zwyczajną. Potrafi zacząć czytać instagrama, „na chwilę”, i skończyć za dwie godziny. Momentami działa impulsywnie, ale przecież wielu z nas tak ma – jeśli  bardzo się w coś angażujemy, to zapominamy o Bożym świecie. Tak się nakręcamy na coś, zapominając, że najważniejsze w życiu są relacje z innymi i szczerość z samym sobą. Kreacja głównej bohaterki to, zaraz po tematyce, jeden z największych plusów tej opowieści. Nie każdy polubi Casey od razu, ale ja tęskniłam za taką postacią, bo ostatnio spotykałam w książkach jedynie nieśmiałe, głupiutkie i niesamodzielne nastolatki.

Książka ma też swoje minusy, a konkretnie dwa. Pierwszy z nich to to, że momentami miałam wrażenie, że czytam o mało istotnych dla właściwej fabuły rzeczach. Momentami było monotonnie, wręcz nudno, niektóre wątki były zbędne. Drugi zaś to zbyt filmowy, moralizatorski element pod koniec. Wiece, to taka chwila gdy bohater bierze w ręce mikrofon i mówi do wszystkich mądre rzeczy wywołując w tłumie łzy wzruszenia. Wolałabym, aby ten morał wypowiedziany w tak dziwacznych okolicznościach dał mi się poznać sam, zgodnie z analizą historii Casey. Fakt, i tak mam duży materiał do myślenia, ale cały wywód, przepełniony mądrościami, to motyw typowo filmowy i odejmujący realizmu. Trochę też traktuje czytelnika po macoszemu.

„Jak upolować pisarza” to książka, którą warto przeczytać, przede wszystkim ze względu na poruszaną tematykę. Ja tworze swojego instagrama i kreuję swoją „markę”, swój wizerunek, dlatego tym bardziej wzięłam sobie do serca historię Casey. W dobie kupowania followersów, serduszek, komentowania będącego czystym spamem i fałszywego cukrowania warto się otrząsnąć i nie zapominać, po co jesteśmy w sieci. Warto być we wszystkim autentycznym.

poniedziałek, 9 lipca 2018

W pułapce - Magda Stachula




Klara budzi się na swojej klatce schodowej. Mając w pamięci jedynie to, że ostatni była na imprezie, wpada do domu, aby zaleczyć domniemanego kaca. Szybko jednak dowiaduje się, iż od dyskoteki minęły dwa dni, a ona nic z nich nie pamięta. Dziewczyna nie wie, co się z nią działo, jej przyjaciele wiedzą tylko, że po imprezie wracała do domu taksówką. Nie ma widocznych obrażeń i może jedynie domyślać się, co mógł jej zrobić porywacz. Gdy wydaje się już, że Klara nigdy nie dowie się prawdy o sobie, dowiaduje się o podobnym przypadku, który miał tragiczny finał. O Lisie odnalezionej z amnezją po czterech dniach zniknięcia. I o tym, jak potoczyły się jej dalsze losy. Czy Klarę czeka to samo? Kim jest jej oprawca i czy jeszcze wróci?

Akcja „W pułapce” odbywa się trójtorowo, w różnych miejscach i w około rocznym odstępie czasowym. Nie będę zdradzać do końca, kto jest narratorem i co się z nim dzieje, warto wiedzieć jedynie, że poznajemy historię zarówno Klary jak i Lisy. W pewnym momencie opowieść tej drugiej zaczyna rzucać światło na kwestię porwania tej pierwszej, ale do samego końca ciężko złączyć wszystko w spójną całość. Te kobiety, chociaż tak różne, mają ze sobą coś wspólnego i praktycznie przez całą lekturę próbujemy odkryć, o co chodzi. W niektórych fragmentach jest też odniesienie do porywacza, widzimy więc namiastkę jego szaleństwa i niestabilności psychicznej. Mimo to uważam, że autorka mogła wsadzić do opowieści więcej mroku i niepokoju. Akcja toczy się powoli, bez większych zwrotów, zaskoczeń i napięć, ku rozwiązaniu, które skleja wszystkie elementy w całość. Główną motywacją do dalszego czytania była jedynie ciekawość, jak autorka to rozwiąże. Brakowało mi ciarek, obawy o życie Klary, za mało mrocznego klimatu jak na thriller psychologiczny.

A więc powoli kroczyłam za Lisą i Klarą, zbierając jak najwięcej informacji i szczegółów, próbując dociec rozwiązania. To był jedyny powód, dla którego szybko tę powieść przeczytałam, bo poza tym nie dzieje się nic ciekawego. I finalnie nie jestem do końca z lektury zadowolona, cała intryga okazała się być prosta, miałam wręcz uczucie, że zbyt banalna i bezpodstawna. Moje pomysły na rozwiązanie może były zbyt dziwne, ale takie też o wiele bardziej by mnie zadowoliły. Tymczasem otrzymałam rozwiązanie błahe, niedające do myślenia, mało też w nim psychologicznej głębi. Czytałam więc książkę tylko po to, aby dowiedzieć się, co się działo z Klarą, a i tak dostałam nieporywającą, przeciętną historię. Dlatego czuję się odrobinę zawiedziona. Najchętniej o „W pułapce” napisałabym, że jest „OK”, dała 6 gwiazdek na 10, postawiła na półce i nigdy nie wracała. Jaki sens byłby ponownie sięgać po taka książkę? Czasami, nawet znając zakończenie, warto czytać ponownie pewne opowieści, aby wyciągać z ich wnętrza nowe smaczki. Tutaj zanudziłabym się już na śmierć, taka lektura dla mnie nie miałaby ani odrobiny sensu.

Rozumiem, że jest to literatura rozrywkowa i ma za zadanie miło zająć czytelnikowi kilka godzin. A jednak czuję, iż powinnam od książek wymagać czegoś więcej. W końcu relaksująca lektura powinna też wciągać, intrygować, powinnam ją przeżywać emocjonalnie i czuć satysfakcję z poznanej historii. Tymczasem nie wiem, co „W pułapce” mogłoby mi zaoferować. Tak naprawdę równie dobrze mogłabym jej nie czytać.

Książka ma jednak jeden duży plus – w końcu miałam do czynienia z dobrze napisaną opowieścią. Nie musiałam, jak to ostatnio miałam w zwyczaju, sięgać po ołówek krytyka i zaznaczać językowych kwiatków. Nie czułam najmniejszej różnicy pomiędzy Stachulą, a popularnymi zagranicznymi autorami thrillerów. Czułam, że mam do czynienia z naprawdę dobrą pisarką, która w swojej książce słabo potraktowała jedynie, albo aż, fabułę powieści. Warunki na napisanie dobrej historii są, ale brakuje innowacyjnego pomysłu i umiejętności budowania napięcia.

O lekturze „W pułapce” szybko zapomnę, już o tym wiem. Odstawię tę książkę na półkę i zapewne do niej nie wrócę, nawet nie pomyślę, że czytałam kiedyś taką historię. Jest zbyt przeciętna, prosta i pozbawiona ładunku emocjonalnego. Gdybym oczekiwała jedynie miłego zajęcia na kilka godzin, zwykłej odstresowującej lektury, pewnie byłabym zadowolona. A mimo to od „thrillera psychologicznego” wymagam odrobiny więcej zaangażowania ze strony autora, a także mojego zaangażowania, na tle emocjonalnym. Ta książka ma dużą szansę spodobać się większości odbiorców, to zależy, czego się oczekuje. Może kiedyś sięgnę jeszcze po książki Stachuli, ale chwilowo poszukuję książek, które sprawią, że nie będę miała choćby najmniejszego poczucia straconego czasu.

Król Kier - Aleksandra Polak




Motywy cyrku i magii iluzjonistycznej są jednymi z moich ulubionych, dlatego też książka „Caraval” oczarowała mnie i nabrałam ochoty na inne tego typu lektury. Premiera „Króla Kier”, pierwszego tomu serii Circus Lumos, dała mi nadzieję, że znów będę mogła zagłębić się w magii cyrku i iluzji. Ku mojemu zaskoczeniu jednak powieść zaczęła szybko zbierać negatywne opinie. Postanowiłam, że nie dam się zniechęcić i na pewno nie jest tak źle. Po lekturze jednak muszę przyznać, że znam przyczynę tylu negatywów.

Alicja to zwykła dziewczyna, która już niedługo ma pisać maturę. Ma kochanego chłopaka, jej życie przebiega spokojnie, można wręcz powiedzieć, że nudno. Wszystko jednak zmienia się podczas studniówki, która zapoczątkowuje w życiu dziewczyny pasmo niesamowitych zdarzeń. Wpierw przyłapuje podczas imprezy swojego chłopaka, w kantorku, z inną dziewczyną. Następnie przyjaciółka wyciąga Alicję do Circus Lumos, gdzie ta poznaje niezwykle przystojnego i tajemniczego Hadriana. Mówi się, że cyrkowcy władają prawdziwą magią, ale czyż to nie są zwykłe wyolbrzymione plotki? Świat dobra i zła, łowców i demonów, gwiazd i walki stanie się niedługo udziałem Alicji. Kim jest Hadrian? Czy ich miłość pokona stwory nie z tego świata?

Zapewne już po samym przeczytaniu opisu macie ogólne pojęcie o tym, jak potoczy się fabuła „Króla Kier”. To bardzo schematyczna opowieść, która niczym nie zaskoczy chociażby odrobinę doświadczonego w młodzieżówkach czytelnika. Wystarczy znać „Zmierzch”, a powieść Aleksandry Polak wyda się tylko odświeżoną podróbką losów niezdarnej Belli. Znów mamy zwykłą bohaterkę, typową nastolatkę, która nie wie, czym jest samodzielność i stanowczość. Pojawia się też idealna postać męska, w tym wypadku bardziej chłopięca, będąca spełnieniem wszystkich marzeń każdej bujającej w obłokach dziewczyny. Ona niczym się nie wyróżnia, on ma za to nadnaturalną moc. Szybko zawiązuje się romantyczna relacja, praktycznie z pominięciem elementu budowania relacji i powolnego zakochiwania się. To czyni powieść niezwykle prostą, przewidywalną i naiwną. Nie zaznamy tutaj elementu zaskoczenia, a nawet napięcia, taki chociaż pojawił się pod koniec „Zmierzchu”.



Motyw cyrku daje wielkie pole do popisu, a jednak w Circus Lumos tej magii, iluzji i jaskrawych barw jest stanowczo za mało. Być może w kolejnych tomach będzie tego klimatu więcej, natomiast stwierdzam, że 2/3 „Króla Kier” to młodzieżowa obyczajówka. Gdzieś tam migną magiczne drobiazgi, ale tak naprawdę przez większość lektury czekamy na akcję właściwą, dotyczącą nadnaturalnych umiejętności cyrkowców. Pod koniec książki autorka rozwija temat  walki dobra ze złem, budując sobie wstęp do dalszej historii, co czyni „Króla Kier” przydługawym i mało interesującym wstępem. Gdyby Aleksandra Polak tworzyła skomplikowany świat, wówczas mogłaby stopniowo wprowadzać w niego czytelnika i nawet brak akcji właściwej nie byłby tak niekorzystny. Niestety, świat Cricus Lumos nie jest ani oryginalny, ani pomysłowy. Opiera się na ogólnikach, niejasnych zasadach, a cała opowieść wydaje się być jedynie romansem głupiutkiej dziewczyny i chodzącego ideału nie z tego świata.

Wiele osób skarżyło się podczas lektury na styl autorki i jej kwiatki językowe. Przyznam, że tutaj nie było tak źle. Niektóre opisy były naprawdę barwne i umiejętne, kulały natomiast dialogi, pojawiały się też błędy logiczne. Zdarzały się dziwne, niepoprawne metafory, ale, jak już wspomniałam, opisy były całkiem dobre. Na negatywny odbiór stylu autorki rzutowała zapewne słaba kreacja bohaterów. Dialogi między nimi były nudne, miejscami głupiutkie i bardzo, bardzo „nastolatkowe”. W dodatku autorka wiele razy wpychała motyw oglądania telewizji. Wydawało mi się, że młodzież ma tysiąc ciekawszych zajęć niż leżenie plackiem i wgapianie się w ekran, tymczasem Alicja wraz z przyjaciółmi zastanawia się, czy warto w piątkową noc wyskoczyć na miasto. Bo przecież lepiej byłoby obejrzeć film akcji… A jak bohaterowie umawiają się na wspólne spędzanie czasu? „Może wpadniesz do mnie na telewizję”, naprawdę? Zdarzało się wiele razy, że z irytacji nad niektórymi pomysłami autorki przewracałam oczami.

Nie zostanę zwolenniczką serii Circus Lumos, chociaż podeszłam do czytania naprawdę z łagodnym i pozytywnym nastawieniem. „Król Kier” to nic nowego, a wręcz jest w stanie zanudzić najbardziej wytrwałego czytelnika. To lektura, w moim mniemaniu, zupełnie niepotrzebna. I choć rozumiem radość autorki, że może dzielić się swoją twórczością z innymi, to jednak nie widzę powodu, dla którego ci inni mieliby tę satysfakcję podzielać. Być może gdybym kończyła podstawówkę i dopiero zaczynała przygodę z czytaniem młodzieżowej fantastyki, wówczas powieść wywarłaby na mnie lepsze wrażenie. Po "Perłową damę" raczej nie sięgnę.

niedziela, 8 lipca 2018

I góry odpowiedziały echem - Khaled Hosseini


Khaled Hosseini to autor, którego możecie kojarzyć już z tytułów takich jak „Chłopiec z latawcem” lub „Tysiąc wspaniałych słońc”. „I góry odpowiedziały echem” to pierwsza przeczytana przeze mnie powieść spod jego pióra, ale myślę, że nie ostatnia. Hosseini dobrze wie, o czym pisze, ponieważ sam pochodzi z Afganistanu, wie też w jaki sposób przedstawić realia tamtego życia. I chociaż są one smutne, pełne patologii i biedy, to jednak są bardziej otwarte na prostotę, wiarę i uczucia.

Przenosimy się do roku 1952, do Afganistanu. To tutaj żyje uboga rodzina – Abdullah, Pari, ojciec oraz macocha. Realia, w których przyszło im funkcjonować, nie są przychylne, zwłaszcza zimą. Rodzina ledwo wiąże koniec z końcem, ciężko o chleb, wodę, najpotrzebniejsze przedmioty codziennego użytku i ciężko też o pracę. Abdullah ma dziesięć lat i stara się zajmować swoją trzyletnią siostrzyczką. Dla niej poświęca swoją parę butów, w zamian otrzymuje dla dziewczynki piękne pawie pióro. Wszystko się zmienia, gdy ojciec zabiera Pari i Abdullaha do Kabulu. To początek bolesnej rozłąki, która tak naprawdę pozostawi piętno na każdym z nich.

Sięgając po tę powieść spodziewałam się historii stricte dotyczącej Abdullaha i Pari, śledzenia ich losów po emigracji, a co za tym idzie – maksymalnie dwutorowej narracji. Okazało się jednak, że historia rodzeństwa to jedynie klamra albo pewnego rodzaju wymówka do przedstawienia opowieści dotyczącej innych osób. „I góry odpowiedziały echem” to książka wielowarstwowa, opowiedziana przez różnych narratorów, to podróż przez miejsca i czas. Można wręcz powiedzieć, że historia jest fragmentaryczna, a jednocześnie każdy z pozornie niełączących się wątków ma wywołać w czytelniku konkretne emocje. Autor w ten właśnie sposób zahacza o różnorodną tematykę dotyczącą bezpośrednio naszego życia.  Opowiada o  miłości rodzinnej, próbowaniu naprawienia błędów starszych pokoleń, o tęsknocie do drugiego człowieka, a także do kraju, o trudach życia na emigracji. Taka wielowątkowość oraz różnorodność narratorska może być dla niektórych czytelników minusem, ponieważ wprowadza odrobinę chaosu. Uważam jednak, że autor nie chciał stworzyć prostej, przyjemnej historii. Prawdopodobnie celowo skonstruował powieść tak, aby nie była to łatwa lektura, aby czytelnik często zatrzymywał się i zastanawiał nad tym, co przeczytał.

Oczami różnych narratorów obserwujemy około pół wieku życia w Afganistanie. Jest to kraj nieprzerwanie nękany wojnami, biedą, domowymi rozbojami. To ma swój charakterystyczny klimat, tak bardzo odmienny od naszego Europejskiego życia. Jednocześnie czujemy ten rozdźwięk pomiędzy naszym komfortem a niepewnością i trudami tamtych ludzi, ale widać inne podejście do rzeczy pozamaterialnych. Tam często miłość wystawiana jest na ciężką próbę, nie tylko poprzez przemoc i biedę, ale także ze względu na ucieczki, emigracje. Przez narratorów książki przewija się widoczne mniejsze przywiązane do posiadanych rzeczy, sprawdza się też powiedzenie, że najchętniej dzieli się ten, który ma najmniej. Zawsze mocno przeżywam opowieści mające miejsce na wschodzie, w krajach nadal ogarniętych wojną. Ten inny świat ma swoje niebezpieczne oblicze, wystarczy chociażby spojrzeć na sytuację emigrantów próbujących się dostać do Europy. Nie zahaczając już o temat radykalnej religii, innego wychowania i niechęci do tych „innych”, warto sobie czasami przypomnieć, że ludzie przeżywają w rodzimych krajach prawdziwe tragedie.

„I góry odpowiedziały echem” to książka, która nie spodoba się każdemu. Jeszcze przed przystąpieniem do lektury należy nastawić się na coś niełatwego, wielowątkowego, czasami urywanego i niedopowiedzianego. Książka wymaga skupienia oraz wczucia się w klimat, trzeba też starać się czerpać z relacji narratorów garściami. Hosseini wykonał kawał dobrej roboty, ciężkiej i wymagającej, nieidealnej, ale poruszającej. Ciekawa jestem, czy inne jego książki również są warte przeczytania. 

Za możliwość przeczytania książki bardzo dziękuję Wydawnictwu Albatros.



czwartek, 5 lipca 2018

Teraz albo nigdy - K. A. Linde




„Teraz albo nigdy” to moje pierwsze spotkanie z twórczością K.A. Linde, a jak się okazało, jest to trzeci tom serii Mr. Wright. Na szczęście każda powieść w serii skupia się na innych bohaterach tak, że można czytać te tomy osobno, nadal wiedząc, o co chodzi w fabule. Zapewne straciłam wiele szczegółów, a także nie poznałam dokładnej kreacji innych postaci niż główne, ale czytałam książkę tak, jakby była ona jednotomowa. I mimo że nie spodziewałam się wiele, to chyba w najbliższym czasie odpuszczę sobie zarówno wcześniejsze, jak i kolejne powieści autorki.

Morgan Wright to współczesna, twardo stąpająca po ziemi kobieta, która właśnie została kierownikiem rodzinnego biznesu – przejęła firmę Wright Construction. Rzuca się w wir pracy zaniedbując życie prywatne, jako tak naprawdę jedyna z rodzeństwa nadal szuka towarzysza życia. Patrick Young to najlepszy przyjaciel Austina, jednego z braci Morgan. Kiedyś Patrick zawrócił dziewczynie w głowie, ale dość tego. W końcu nikt nie może dowiedzieć się o tym, co mogłoby łączyć ją i przyjaciela rodziny. Czy oboje poświęcą miłość dla czystej przyjaźni? Czy zawsze mamy możliwość zahamować uczucia do momentu, aż będzie za późno?

Ostatnio natrafiałam na książki, w których główna bohaterka próbowała udowodnić wszystkim, jak bardzo jest dorosła, a tak naprawdę potrzebowała ciągłego trzymania na rękę. Miałam już dość naiwnych dziewczyn, które na ciężkie sytuacje reagują płaczem i ucieczką w celu pokazania swojej „niezależności”. Dlatego byłam niemalże pewna, że Morgan Wright będzie w końcu bohaterką, którą pokocham i która zaimponuje mi swoją dojrzałością i pewnością siebie. I poniekąd tak się stało ale… nie chciałabym być taka jak ona. Owszem, kobieta zna swoją wartość, pnie się po szczeblach kariery, ale w tym wszystkim jest niezwykle egocentryczna i zapracowana. Kiedyś miałam takiego kolegę, nazywał siebie „nadludziem”, ponieważ wybierał się na prestiżowe studia. A więc miał cel, ambicje, ale przy tym liczyła się dla niego tylko kariera, rozwój i własna, wyższa od innych osoba. Podobnie odebrałam postać Morgan. Nie rozumiałam niektórych jej czynów, nie potrafiłam się do niej przywiązać i jej kibicować. Zupełnie inaczej było z Patrickiem, facetem, którego nie da się nie kochać. To chyba najlepiej wykreowana postać w tej książce – nieidealna, ale ciepła, rozważna i poukładana.

Fabuła „Teraz albo nigdy” nie jest niczym nowym ani świeżym. To raczej słodka opowieść o tym, jak przyjaźń przeradza się w miłość. Mimo że autorka próbowała dodać tutaj element niepewności w postaci maskowania związku przed rodziną Morgan, to raczej ciężko było odczuwać jakiekolwiek zagrożenie. Nie potrafiłam też zrozumieć, dlaczego ten związek miał być wykreowany jak niby „zakazany”. Widać tutaj, moim zdaniem, brak pomysłu pani Linde na tę opowieść. Nie ma w niej absolutnie nic ciekawego, nawet jednego szczegółu, który wyróżniałby ją ze stosów powieści o podobnej chociażby tematyce. Akcja toczy się powoli do przodu, a kolejne wydarzenia opisywane są beznamiętnie tak, że ja praktycznie w ogóle nie przeżywałam jej emocjonalnie. Pisanie dla pisania, bez polotu i celu.

Nie zrozumcie nie źle, „Teraz albo nigdy” nie jest książką złą, nie jest też żadnym przykładem grafomanii. Dla relaksu i oderwania od codziennych spraw, ta książka może dobrze się sprawdzić, ale, błagam, takich akurat książek mamy na rynku najwięcej. Niewymagającego odpoczynku zaznamy w ¾ książek napotkanych w księgarni, a w dodatku duża część z nich może nawet w jakimś minimalnym stopniu czymś zaskoczyć, pokazać coś nowego, poruszyć emocjami czytelnika. „Teraz albo nigdy” wypada bardzo nijak, blado, nieinteresująco. Być może dla fanów serii ta opowieść będzie prawdziwą gratką, ja natomiast będę stronić od książek pani Linde, ponieważ wątpię, czy ta autorka ma coś więcej do powiedzenia niż jak w opowieści o Patricku i Morgan.

środa, 4 lipca 2018

Kwiat paproci, czyli słowiańskie wierzenia wracają




Któż nie słyszał jeszcze o serii "Kwiat paproci" Katarzyyny Bereniki Miszczuk? "Szeptuchę" nie raz widziałam w miejskim tramwaju, o mediach społecznościowych nie wspominając. Chcąc przekonać się o co cały ten szum, w ciągu ostatnich dwóch miesięcy przeczytałam cały cykl. I wiem już co jest powodem tak ogromnego rozgłosu "Kwiatu paproci".

Gosława Brzózka właśnie skończyła medycynę i aby w pełni uzyskać kwalifikacje zawodowe, musi odbyć praktykę u szeptuchy. W tym celu udaje się na wieś, do Bielin, będących kolebką słowiańskich wierzeń. Gosia początkowo podchodzi sceptycznie do pracy starej babki, jednak gdy poznaje Mieszka, a z lasu zaczynają wychodzić pradawne istoty, jej świat staje na głowie. Co by było gdyby Mieszko I nie wziął chrztu? Gdyby Polska była pogańska, gdyby naszym życiem kierowała wiara w słowiańskie bóstwa?



Trzeba przyznać, że już sam pomysł na fabułę jest niezwykle oryginalny i lekko szalony. Wraz z Gosią wkraczającą (z obdartymi stopami, no kto zabiera na wyprawę do wsi szpilki!) do wsi, możnaby powiedzieć zabitej dechami, my możemy mieć wrażenie, że cofamy się w czasie. Trafiamy do ledwo trzymającej się chatki znachorki, która na większość dolegliwości pomoże odpowiednim ziołem, kamieniem lub innym przedmiotem, a także magiczną formułką. Co jest najlepsze - staruszka kręci na tym spory biznes, sama wydaje się być krytyczna do wszelkich magicznych i znachorskich praktyk. Również Gosia podchodzi do swojej misji z ogromnym dystansem. Dziewczyna z miasta, nowoczesna, cywilizowana studentka w rozwalającej się chałupie pełnej obrzydliwych specyfików o wątpliwej wartości terapeutycznej. Czy to się może udać?

Gosia z początku niesamowicie mnie irytowała, ponieważ była typowym obrazem paniusi z miasta, która nie pomyśli o tym, do jakich warunków przyjdzie jej się przystosować w Bielinach. Obawia się brudu i zaklęć jak ognia, nie inwestuje w buty wygodne do wędrówki po wsi, w dodatku jest uparta. Wiedziałam, ze długo z taką bohaterką nie wytrzymam, a ta seria ma przecież cztery tomy. Z ulgą jednak okazało się, ze już w około połowie pierwszej części, Gosia zaczęła zmieniać się w prawdziwą słowiankę, którą da się lubić. Sympatią darzyłam też inne postacie, zwłaszcza Mieszka, który oczarował podejrzewam znaczną większość czytelniczek.


Podstawowym powodem, dla którego "Kwiat paproci" odnosi spore sukcesy, jest to, że historia niezwykle wciąga, niczym dobry serial. Niby widać momentami schematyczność, powtarzalność i brak świeżych pomysłów, ale jednak czytamy dalej i dalej. Ta opowieść mam wrażenie mogłaby jeszcze być pociągnięta na następne kilka tomów. Za to wszystko odpowiada lekki styl autorki, słowiański klimat świata przedstawionego i bohaterowie, z którymi łatwo się związać. Szkoda, ze to już koniec.

Gdybym miała wybrać najsłabszą cześć z serii, zdecydowanie byłby to "Żerca". Tutaj właśnie nastąpił w historii krótki kryzys, pewien zastój i uspokojenie akcji. To jakby cisza przed burzą, przed finałem, wynagradzającym ten trzeci tom. Najlepsza zaś była dla mnie "Szeptucha", bo mimo iż Gosia na początku irytowała, to jednak poznawanie Mieszka i wnikanie powoli w świat słowiańskich tradycji były elementami najciekawszymi. Do serii przynależy też dodatek - "Sekretnik szeptuchy" będący czymś na wzór uniwersalnego kalendarza, notatnika i zbioru krótkich ciekawostek w tematyce słowiańskiej. Szkoda mi po nim pisać, ale za to świetnie bawiłam się przy rozwiązywaniu testów, na przykład jaką roślinę przypominam i dlaczego, albo jakim słowiańskim demonem mogę być.

Seria "Kwiat paproci" wciąga, przywiązuje do świata i bohaterów, nie chce wypuścić czytelnika ze swoich szpon, a czwarty tom przynosi smutne poczucie, że to koniec. Jeżeli lubicie słowiańskie klimaty, nietypowe romanse, zielarstwo, historię farmacji i medycyny lub po prostu macie ochotę na świetną polską powieść - koniecznie sięgnijcie!

Na gwiaździstych morzach, czyli opowieść pachnąca czekoladą




Moim ulubionym napojem nie jest ani kawa, ani herbata, a prawdziwa, gorąca czekolada deserowa. Dlatego blurb na okładce zachęcił mnie na tyle, że z zapałem zabrałam się do lektury "Na gwiaździstych morzach" Sary Sheridan. Historia okazała się być równie aromatyczna co czekolada, a także romantyczna, magiczna, przepełniona nastrojem odpowiednim dla każdego letniego wieczora.

Maria Graham po śmierci swojego męża znalazła się w ciężkiej sytuacji. W Brazylii trwa właśnie wojna domowa, kobieta musi więc próbować uciec do Europy, aby na nowo ułożyć sobie życie. Przyjmuje ofertę przemytnika, przystojnego Jamesa Hendersona, który proponuje jej wspólny rejs w stronę lepszego świata. Maria podczas podróży poznaje sekret ukryty w tabliczkach czekolady, zaczyna także czuć do kapitana silne przyciąganie. Jednak reputacja kobiety, będącej cenioną pisarką, nie pozwala jej na jawny związek z Jamesem. Ten musi zmienić się z przemytnika w pełnego klasy dżentelmena. Opuszczenie kryminalnej profesji nie jest jednak tak łatwe, jak mogłoby się wydawać. Czy Jamesowi uda się oderwać od wpływów wysoko postawionych gangsterów? Czy Maria znajdzie szczęście u jego boku?

Akcja powieści ma miejsce w roku 1824, a więc wtedy, gdy w Brazylii trwała wojna domowa. Surowość tamtego czasu zderza się z obietnicami lepszego życia w Europie, zwłaszcza w rozkwitającej Anglii. W powieści czuć klimat tamtych czasów, a więc autentycznie mamy wrażenie, że przenosimy się do XIX wieku i śledzimy losy Mariii, która jest postacią historyczną. Autorka postarała się, aby czytelnik został dobrze zapoznany z realiami ówczesnej Anglii. Poznajemy obyczaje, sytuację społeczną, tamtejszą modę, a także rodzącą się miłość do czekolady. Zahaczamy o temat niewolnictwa oraz procesu produkcji i doceniania kakaowych wyrobów na salonach. Dlatego stwierdzić mogę, że to, co najbardziej urzeka w książce Sary Sheridan, to klimat. Podczas lektury niemalże czuć unoszący się aromat czekolady, a oczami wyobraźni widać piękne stroje dam i uliczki mieniące się barwami kapeluszy, słychać też szumiące fale i skrzypiące deski pokładu.

Autorka połączyła świetne opisy XIX wieku z lekkością i przystępnością opowieści. Jej styl jest niezwykle płynny, umiejętny i wciągający, choć przyznać trzeba, że bieg akcji jest momentami bardzo powolny. "Na gwiaździstych morzach" to powieść poniekąd przygodowa, zahacza nawet o kryminał, a jednak bardziej stawia na powolne wnikanie w fabułę oraz budowanie komfortowego nastroju Czytelnik z uwagą przygląda się losom kapitana Handersona, jego próbom porzucenia życia przemytnika i związania się z Marią, przy tym jest w stanie zobrazować sobie piękno świata przedstawionego. Podczas czytania nie przeżywałam wielkich emocji, bardziej czułam w sercu rozlewające się ciepło, momentami czułam niepokój i obawę, czy bohaterom uda się być razem i trwać w miłości. Tak więc opowieść określiłabym jako leniwą, tak jak leniwy wieczór przy świecach i kubku gorącej czekolady. Idealna historyczna literatura kobieca, która sprawia, że na sercu robi się cieplej i raźniej.

"Na gwiaździstych morzach" to opowieść do delektowania się, smakowania i wgryzania się. Nie wbije nas w fotel, nie przyspieszy bicia serca, ale za to umili leniwy wieczór i zauroczy niepowtarzalnym klimatem. Dla fanek powieści przygodowych i romansów historycznych ta powieść będzie idealna. Będę śledzić karierę autorki i jeśli tylko w Polsce pojawi się jej kolejna książka, bez wahania po nią sięgnę.