Książka złodziejem czasu

"Nic tak nie zabija czasu jak dobra książka"

czwartek, 27 września 2018

Bogini niewiary - Tarryn Fisher



Tarryn Fisher to autorka, o której zapewne już słyszeliście. Wielką popularność zdobyła swoimi mrocznymi powieściami „Margo”, „Bad mommy” i „Ciemna strona”. Jej książki są kontrowersyjne, jedni je kochają, inni zaś nienawidzą. Muszę przyznać, że jeszcze nie czytałam thrillerów Fisher, a przygodę z jej twórczością rozpoczęłam od „Bogini niewiary”, która wydaje się być najmniej sporną pozycją w dorobku autorki. Odbiega tematyką od psychologii obecnej w poprzednich powieściach, jest ponadto romansem obyczajowym NA. Moje pierwsze spotkanie z Fisher będę wspominać miło, ale bez większych emocji.

 Yara wierzy tylko w złamane serca. Spotyka na swojej drodze artystów – mężczyzn, dla których jest muzą, a potem znika. Nigdy nie zostaje zbyt długo w jednym miejscu. Potem zaczyna swoje życie od nowa, a każde kolejne złamane serce przynosi je David z kolei jest utalentowanym muzykiem, któremu brakuje inspiracji. Gdy spotyka Yarę, już od razu wie, że będzie jego muzą. Co się stanie jednak, gdy David się w niej zakocha?

Wędrowna bogini, tak można nazwać Yarę. Jest to postać, która nie zdobyła mojej sympatii, ale trudno też lubić kogoś, kto traktuje mężczyzn w okrutny sposób. Dziwne hobby – być inspiracją, a później przepadać jak kropla w wodę. Taka postawa gryzie czytelnika tym bardziej, że pierwszoosobowa perspektywa Yary pojawia się częściej niż punkt widzenia Davida. Nie mogę tego uznać za minus, ponieważ jest to zabieg celowy i byłam szczerze zaintrygowana dziewczyną. Próba zrozumienia jej myślenia i postępowania to jeden z kluczowych elementów fabuły.

Trzeba przyznać, że Fisher świetnie nakreśliła tworzenie się relacji między bohaterami. Niby David od razu wie, że Yara to jego idealna przyszła żona, a jednak nie czuć w tym wszystkim nadmiernego pośpiechu. Ich dialogi, subtelne znaki wciągają czytelnika tak bardzo, że nie pozostaje nic innego, jak tylko z ciekawością śledzić, do czego to wszystko doprowadzi. Autorka w „Boginie niewiary” skupiła się przede wszystkim na romansie, fabuła kręci się wokół naszej dwójki. Nie można więc liczyć na wielce rozbudowaną historię, a także na zawrotne tempo akcji. To powieść z gatunku takich, które powoli wciągają, rozgrzewają serce, ujmują rodzącą się relacją i samymi bohaterami (nawet tą dziwaczną Yarą, którą może ciężko lubić, ale jest to postać ciekawa, niestereotypowa). Do tego dochodzi umiejętny styl Fisher, który na szczęście nie jest nachalny. Często w książkach NA zdarza się, że autorzy narzucają pewne emocje, każą na przykład w danych momentach wzruszać się, bo jak nie – czytelnik ma poczucie, że nie ma odpowiedniej wrażliwości. Fisher kwestię uczuciowości pozostawia każdemu odbiorcy, każdy może na inny sposób odebrać historię.

Nie za bardzo rozumiałam nawiązania do religii i do klęczących, modlących się ateistów. Szukałam w książce wyjaśnień dla tych porównań, ale nie znalazłam praktycznie nic. I wydaje mi się, że to totalnie bez sensu. Być może chciano nadać powieści jakiejś głębi, wpleć trochę jakiejś refleksji i filozofii, ale, niestety, na ten temat nic mi nie wiadomo. Nie ma to większej głębi. Brakło mi też więcej opisów procesu twórczego Davida. Wiemy, że długo szukał natchnienia, ale czytelnik nie czuje tego przepływu inspiracji, tej desperacji. Uwielbiam w książkach motywy artyzmu, bohaterowie, którzy mają pewne umiejętności artystyczne zawsze jawili mi się jako osoby wyjątkowe, widzące świat w swoisty, uczuciowy sposób. W „Bogini niewiary” zabrakło tego uroku, odczucia prawdziwego talentu. Po prostu – za mało artyzmu. I to chyba wszystko jeśli chodzi o minusy.

„Boginie niewiary” to książka przyjemna w lekturze i wciągająca, ale nie oferuje czegoś nowego i innowacyjnego. Można by powiedzieć, że to klasyczny przykład romansu NA, który ma za zadanie przede wszystkim miło zająć czas. Może historia Davida i Yary nie zapadnie mi w głowie na długo, ale z pewnością sięgnę po inne książki Tarryn Fisher.

środa, 26 września 2018

Córka króla moczarów - Karen Dionne



Helena Pelletier żyje na mokradłach, w starej chatce, wraz ze swoim ojcem. Dziewczyna uczy się tropić zwierzynę, wie, jak poradzić sobie w surowym miejscu zapomnianym przez ludzkość. Można by powiedzieć, że sam Bóg raczej tu nie zagląda.

Dla Heleny jej ojciec jest idolem, wzorem do naśladowania, bohaterem. I to wszystko okazuje się kłamstwem. Dziewczyna zdaje sobie sprawę, że ojciec jest prawdziwym tyranem, kontroluje życie zarówno Heleny jak i jej matki. To mroczne, odcięte od świata więzienie. Po latach Helenie udaje się wrócić do społeczeństwa. Rozpoczyna swoje nowe życie, wraz z nową rodziną, pracą i nazwiskiem. Przeszłość jednak niespodziewanie wraca. Okazuje się, że ojciec Heleny uciekł z więzienia i ukrywa się na mokradłach. Gra w chowanego dopiero się zaczęła, a jej skutki mogą być tragiczne.

„Córka króla moczarów” Karen Dionne to powieść niezwykle wciągająca. Nie mamy tutaj wprawdzie zawrotnego tempa akcji, ale autorka powoli, stopniowo buduje napięcie i odsłania fragmenty historii, która jako całość po prostu zachwyca i niepokoi. Dzieje się tak dlatego, że Helenę poznajemy już jako kobietę, która rozprawia się z przeszłością i robi wszystko, aby o niej zapomnieć. Dopiero z biegiem akcji wychodzą na wierzch tajemnice  mokradeł i jawi nam się obraz prawdziwego piekła, przez jakie przeszła będąc jeszcze nastolatką. Przeszłość zostaje sprawnie wpleciona w teraźniejsze wydarzenia, co nie powoduje poczucia chaosu, a jedynie harmonii.

Książka pokazuje to, jak ciężko jest zaadaptować się w społeczeństwie ludziom, którzy przeżyli traumę. W szczególności tą związaną z rodzicami. Helena jest w pewien sposób rozdarta. Czuje nienawiść i gniew, ale z drugiej strony te przejawy uwielbienia wobec ojca dochodzą czasem do głosu. Nawet jeśli jest inaczej, dziecko zawsze będzie się starało, przynajmniej przez jakiś czas, wyidealizować rodzica, jakoś wytłumaczyć jego zachowanie. Zawsze gdzieś z tyłu głowy jest świadomość, że to przecież ojciec. I Helena wobec tego bije się ze swoimi myślami. Ciekawe też są fragmenty dotyczące jej włączenia się w „normalne”, nowe życie, jak bardzo to było trudne. Śmiem nawet twierdzić, że „Córka króla moczarów” nie jest typowym thrillerem, a bardziej thrillerem psychologicznym, który czaruje swoim spokojnym charakterem. W dodatku czytelnikowi udziela się klimat mokradeł, indyjskich wierzeń i legend, a to przyciąga o wiele bardziej, niżeliby patrzeć tylko na to, jak szybkie tempo ma akcja.

Jeżeli już jesteśmy przy kwestii nastrojowości, to czuć podczas czytania pewien niepokój, ale też można zostać po prostu urzeczonym. To coś jednocześnie zachwycającego i powodującego ciarki. Rozlewiska, dzikie lasy, niebezpieczna zwierzyna, długie zimy, a w tym wszystkim kobieta, która próbuje znaleźć swoją nową tożsamość. „Córka króla moczarów” jest więc idealną lekturą na długie jesienno-zimowe wieczory.

Powieść Karen Dionne polecić mogę przede wszystkim osobom, które lubią w powieściach swoisty klimat, niepokojący, angażujący naturę jako niemalże jednego z bohaterów. Po książkę powinny też sięgnąć osoby, które zaczytują się w thrillerach psychologicznych, ponieważ „Córka króla moczarów” to jeden z lepszych przedstawicieli gatunku. Wciągnie, zaskoczy i zapewni kilka godzin dobrego relaksu, ale nie pozostawi bez refleksji.

wtorek, 25 września 2018

Pęknięta korona - Grzegorz Wielgus



W liceum historia była moim prawdziwym koszmarem. Aż wstyd się przyznać, ale do dziś pamiętam zaledwie kilka dat, nie potrafię też sprawnie łączyć faktów, które są podstawą dla każdego szanujacego się Polaka. No cóż… Do historii zaczęłam się przekonywać przez serial „Biała królowa”, a także przez powieści w tej tematyce. Przyznam nawet, że w takiej formie wydarzenia i obyczajowość dawnych lat są bardziej przystępne, a w dodatku potrafią bawić. Dlatego bez obaw sięgnęłam po „Pekniętą koronę” Grzegorza Wielgusa. I chociaż faktycznie aspekt historyczny był ciekawym punktem wyjścia, to jednak cała opowieść nie zachwyciła mnie tak bardzo, jak się spodziewałam.

Cofamy się do roku 1273, do Krakowa. W tym czasie ma miejsce seria brutalnych morderstw. Nad brzegiem Wisły zostaje odnalezione zmasakrowane ciało mężczyzny. Śledztwa podejmują się Gotfryd – doświadczony inkwizytor oraz dwoje rycerzy z Małopolski – Jaksa oraz Lambert. Wszystkie ślady prowadzą do miejsca owianego złą sławą, do zamku Lemiesz. Wrótce po tym roznosi się wieść o kolejnym morderstwie. Tym razem chodiz o zwęglone zwłoki rycerza, który zginął prawdopodobnie podczas jednego z pogańskich obrzędów. Rozpoczyna się prawdziwe śledztwo i prawdziwa przygoda. Kto stoi za morderstwami? Czy są w jakiś sposób ze sobą powiązane?

Okazuje się, że powieść historyczna powieści historycznej nie równa. Te, które do tej pory mnie oczarowały, były przede wszystkim napisane tak, że opowieść wsysała i powodowała falę różnorodnych emocji. Wtedy też klimat dawnych czasów był czarujący, zwłaszcza gdy intrygi, zdrady, tajemnice odbywały się w scenerii przypominającej średniowiecze. Suknie, rycerze, zamki, biedne wioski, dziwne zwyczaje. Mimo że „Pęknięta korona” pozornie pasuje do tego klimatu i odtwarza go z wielką dokładnością, to jednak od powieści bije swoistego rodzaju surowość. Nie wiem, czy to dlatego, że autor jest mężczyzną, ale coś w tym jest, iż kobiety piszą trochę inne powieści historyczne – bardziej subtelne, emocjonalne, po prostu urokliwe. Tutaj zaskoczył mnie brutalny, zimny klimat, a także sama stylistyka językowa. Z jednej strony umiejętna, pełna anarchizmów, dobrze odtworzona, a jednak blokująca swobodny odbiór treści. Wskutek tego można dobrze odczuć klimat średniowiecznej Polski, ale kosztem wciągnięcia się w historię. Niestety, ja tej opowieści nie przeżyłam, nie czekałam z niecierpliwością na to, co wydarzy się dalej.

Moje niezadowolenie na pewno wynika też z faktu, że nie lubię się z opowiadaniami i krótkimi powieściami. Wtedy prawie zawsze mam problem, aby przejąć się czytaną historią. Przed chwilą wsponiałam o minusach, ale myślę, ze gdyby ta opowieść była bardziej rozbudowana, większa objętościowo, poruszająca więcej wątków – wtedy mogłabym lepiej w nią wsiąknąć. Cierpią na tym zwłaszcza bohaterowie, którzy aż proszą się o lepsze rozbudowanie.

„Pęknięta korona” to książka dopracowana pod względem stylistycznym, ale jednak pozostawia czytelnika obojętnego na treść. Brak tutaj jakiejś głębi, intrygującego celu, historia wiele traci też na swojej małej objętości. Autor ma świetny pomysł, spore zasoby językowe, dobrą wyobraźnię, ale nie czyni swojej historii ciekawą, wciągającą. Jeżeli to pierwszy tom serii, to istnieje realna szansa, że następne części bardziej mnie do siebie przekonają i wtedy już całkiem wciągnę się w losy bohaterów. Póki co pozostaję z mieszanymi uczuciami.

poniedziałek, 24 września 2018

Inny Świat, czyli świetna przygoda dla młodzieży



Cały świat pogrąża się w ciemności i strachu, a niebem rządzą błyskawice, które, inteligentnie niczym żywe istoty, poszukują nowych ofiar. Już nic nie jest takie jak wcześniej. Ziemia, którą pamiętasz, nie istnieje. Dorośli albo zniknęli, albo zamienili się w niebezpieczne mutanty. W tym Innym Świecie musi przetrwać dwójka nastoletnich przyjaciół – Matt i Tobias. Oboje docierają do kolonii założonej przez inne dzieciaki, które do tej pory przeżyły błyskawice i burze piaskowe. Tam, wraz z nowo poznaną Amber, zakładają Przymierze Trojga, które ma strzec kolonię. A zagrożeń jest wiele. Nie tylko z zewnątrz, ale także wewnątrz wspólnoty nastolatków. Czy w niemalże opustoszałym świecie pełnym śmiertelnego niebezpieczeństwa przyjaciele mają jakiekolwiek szanse? Czy Piotrusiowie, ocalali, przetrwają wojnę z niebezpiecznym wrogiem zza dalekich ziem?

Na polskim rynku wydawniczym mieliśmy już do czynienia z historiami postapokaliptycznymi różnego typu. Wydawać by się mogło, że znamy już wszystkie schematy i nic nie jest w stanie nas zaskoczyć. Maxime Chattam może i wykorzystuje motywy, które pojawiały się już w literaturze, a jednak tworzy coś nowego i świeżego. Gdybym miała porównać serię „Inny świat” do jakiejś serii tego typu, byłoby to „Gone” Michaela Ganta. W obu historiach prym wiodą nastolatkowie, praktycznie rzecz ujmując jeszcze dzieci, które są pozostawione same sobie i muszą, pod przymusem, szybciej dorosnąć. Równocześnie dorośli albo znikają, albo zamieniają się w potwory, co jest w przypadku Chattama dobrym podłożem do przekazania pewnych głębszych treści. Jeżeli pokochaliście „Gone”, to  bez wątpliwości przepadniecie w „Innym świecie”, ale nie tylko. Jak już wspomniałam, Chattam to pewien powiew świeżości, który, skierowany przede wszystkim do młodziutkiego odbiorcy, może też zainteresować dorosłego.

Wspomniałam o możliwości wplecenia w opowieść drugiego dna. I o ile okazja do tego była świetna, o tyle autor, szczególnie w drugim tomie, zbyt poważnie do tego podszedł. Momentami chciał jakby uczynić z serii pewien moralitet, co jednak gryzie się z pierwotnym założeniem, że to seria przygodowa dla młodszej młodzieży. Tak więc nie przystoi poruszać pewnych kwestii, których dziecko i tak nie zrozumie, a dorosły uzna za nieodpowiednie dla odbiorcy w docelowym przedziale wiekowym. Subtelne przenośnie, drugie dno o życiowym przekazie wystarczyłoby, nie trzeba było nawet wspominać o czymś takim jak homoseksualizm (z całym szacunkiem, ale tutaj wątek jakby oderwany od reszty, wciśnięty po to właśnie, aby nadać więcej „sensu”). Także taki minus wobec serii z mojej strony.

Jako dorosła czytelniczka wiedziałam, że „Inny świat” to lektura dla młodszego czytelnika, a więc rozpoczęłam swoją czytelniczą przygodę z pewną dozą wyrozumiałości i dystansu. I tak należało zrobić, ponieważ czerpałam z czytania prawdziwą przyjemność. Tak, bohaterowie byli czasem naiwni, tak, zdarzały się w fabule błędy logiczne, ale sam świat przedstawiony i pomysł Chattama (przynajmniej na te trzy tomy) to coś absolutnie ujmującego. Do tego dochodzi lekkie pióro, przystępny wciągający styl, który świetnie wprowadza w rzeczywistość rządzoną przez naturę - dziką, nieokiełznaną, będącą niemal osobnym bytem. W dodatku przygody Piotrusiów są tak różnorodne i pomysłowe, że czytałam głównie po to, aby zobaczyć, co z tego wszystkiego wyniknie. Po prostu dobra młodzieżowa przygodówka.

Za sobą mam dopiero trzy tomy, ale jestem ciekawa, jak autor dalej poprowadzi historię dzieciaków w Innym Świecie. Od razu zapewne nasunie się Wam pytanie, który tom do tej pory mi się najbardziej podobał. Myślę, że pierwszy, a więc pt. „Przymierze trojga”. Najbardziej podobało mi się wnikanie w świat przedstawiony, oswojenie się z nowym klimatem, z nową Ziemią, z bohaterami, którzy próbują przystosować się do postapokaliptycznych zmian. Wtedy też czułam największą ciekawość, Chattam też przekazywał w tym tomie najwięcej uroku, najskuteczniej potrafił zaczarować słowem. Wiadomo, każdy kolejny tom to coraz bardziej zawiłe i nieprzewidywalne przygody bohaterów, ale momentami wkradała się pewna infantylność i niektóre pomysły zostały zrealizowane jakby na poczekaniu. Wtedy też Chattam poruszył kwestie filozoficzno-teologiczne, zupełnie niepotrzebne. Ogólnie jednak rzecz ujmując – wszystkie trzy tomy podobały mi się i zapewniły kilkanaście godzin naprawdę przedniej zabawy.

Jeżeli lubicie jesienną porą zaszyć się pod koc z gorącym napojem i wciągającą książką, a w dodatku lubicie klimaty post-apo, to polecam serię „Inny Świat”. Szczególnie młodszym czytelnikom, ale też tym dorosłym, którzy chcą na chwilę cofnąć się w czasie i przeżyć prawdziwą młodzieńczą przygodę w otoczeniu dzikiej natury, waśni, walk o przetrwanie.

Miejsce egzekucji - Val McDermid



Są takie powieści, które można nazwać „klasyką gatunku”. Ponadczasowe, stale zachwycające odbiorców z całego świata, dobrze napisane i wciagające. „Miejsce egzekucji” to mistrzowski kryminał, który z pewnością wbije się w kanon i będzie poruszać swoją treścią kolejne pokolenia.

Przenosimy się do roku 1963, do wioski Scardale, o której zapomniał już sam Bóg. Pewna dziewczynka, Alison Carter, wychodzi na spacer z psem i nigdy już nie wraca. Śledztwo nie przynosi żadnych rezultatów, nawet ciało dziecka nie zostaje odnalezione. Po wsi szybko roznoszą się głoski, że zapewne popełniono brutalne morderstwo, choć brak na to dowodów. Mija ponad trzydzieści lat od tego tajemniczego zniknięcia. Catherine Heathcote, odważna dziennikarka, zbiera materiały dotyczące zdarzeń w Scardale, do swojej nowej książki. Nawiązuje kontakt z inspektorem Bennettem, który brał udział w śledztwie. Po tylu latach dopiero na wierzch wypływają nowe, szokujące informacje. Okazuje się, że prawdziwe zdarzenia mogły być o wiele straszniejsze niż te, które wyobrażali sobie mieszkańcy wsi.

W dobrych thrillerach psychologicznych podstawą jest klimat i ciągłe napięcie, które trzyma czytelnika przy lekturze nawet wtedy, gdy akcja pozornie powoli ciągnie się do przodu. „Miejsce egzekucji” jest taką powiescią, która, prócz kilku mocnych zwrotów akcji, buduje napięcie nieustannie, wzbudza dziką wręcz żądzę poznania prawdy. Nawet jeśli pozornie dzieje się niewiele. Dużą robotę odgrywa tutaj sceneria całej opowieści, a więc odcięte od świata miasteczko w Anglii, Scardale. Jego mieszkańcy, od zniknięcia Alison, żyją w czystym obłędzie i paranoi, są sobie wilkiem, a jednocześnie chowają się za zasłoną obojętności. Wiedzą, że wśród nich może być potwór. W tym wszystkim czai się prawdziwa tragedia, taka, od której włos jeży się na głowie. Z pozoru tak prosta sprawa, po ponad trzydziestu latach, zaczyna nabierać upiornego kształtu. I to zaintrygowało mnie najbardziej.

„Miejsce egzekucji” to mieszanka tego, co w thrillerach i kryminałach najlepsze. Poczynając od wspomnianego już mrocznego klimatu, poprzez świetnie zarysowaną zamkniętą społeczność,  pełnokrwistych bohaterów, zwroty akcji, satysfakcjonujące rozwiązanie, kończąc na przystępnym, wciągającym stylu. Ta historia oblepia czytelnika, wsysa, wywołuje niepokój i ciarki, co czyni ją idealną lekturą na jesienno-zimowe wieczory. Skłania do refleksji, na długo zapada w pamięci.

Jeżeli szukacie dobrze skonstruowanego thrillera, który kawałek po kawałku ukaże przerażające wydarzenia składające się na misternie przemyślaną historię, to koniecznie sięgnijcie po „Miejsce egzekucji”. To już klasyka w swoim gatunku, przedstawiciel wzorowy, w iście angielskim, lekko starodawnym stylu. Idealny powiew „świeżości” w natłoku thrillerów napisanych tak, ze ciężko odróżnić jednego autora od drugiego. Val McDermid się wyróżnia.

Pułapka - Lilja Sigurdadóttir



Sonja jest szczęśliwą żoną i matką, do momentu, gdy wplątuje się w romans z inną kobietą. Jej mąż, Adam, żąda rozwodu i opieki nad ich synkiem, Thomasem. Kobieta, aby móc udowodnić przed sądem, ze jest zdolna do zajęcia się Thomasem, koniecznie musi zdobyć pieniądze. I oto staje przed nią nie lada okazja. Jeżeli tylko weźmie udział w przemycie kokainy, zdobędzie wystarczająco dużo pieniędzy na korzystne przeprowadzenie sprawy. Okazuje się, że zdesperowana kobieta świetnie radzi sobie w tej roli i wkrótce przyjmuje następne przemytnicze zlecenia. Co stanie się, gdy Sonja odkryje, że jej nowe życie to prawdziwa pułapka?

Pułapka” to bardzo kobieca, momentami feministyczna lektura z gatunku lekkich thrillerów, którą zaliczyć możemy do zagranicznych bestsellerów. To właśnie kobiecość, silna i jednoczesnie delikatna, nieposkromiona i nieprzewidywalna, wiedzie prym w tej opowieści. Na próżno szukać tutaj brutalnych opisów, nie uświadczymy też typowego mrocznego klimatu charakterystycznego dla skandynawskich kryminałów. Historia bazuje bowiem na wyborach Sonji, na emocjach, na tym, aby czytelnika mogła łatwo zżyć się z bohaterką. I to faktycznie czuć, ponieważ nawet w sytuacjach, gdy Sonja zachowuje się nie tak, jak powinna, to i tak łatwo ją zrozumieć i jej kibicować. „Pułapka” to też pierwsza lektura, w której spotkałam wątek lesbijski. Nie do końca mi się to podobało, zwłaszcza teksty padające w czasie zbliżeń, ale to jeszcze bardziej dodało całej historii kobiecości i takiej stanowczości charakterystycznej tylko dla płci pięknej. Chociaż, jak wspomniałam – coś za coś. Zabrakło skandynawskiego klimatu i mroku.

Bardziej niżeli powieść o przemycie narkotykowym, należałoby „Pułapkę” opisać jako historię kobiety, która z miłości może posunąć się za daleko. To desperackie poszukiwanie pomocy, próba pogodzenia się z ciężką sytuacją, w której cierpi relacja syna z matką. Sonja konfrontuje swój charakter z tym, co czuje do kochanki, a co do męża. Czy cel uświęca środki? Bo jakże nie spróbować usprawiedliwić Sonji wiedząc o tym, że ma na celu dobro swojego dziecka?

Warto sięgnąć po „Pułapkę” i dać się wciągnąć historii na jeden lub dwa wieczory. Nie jest to powieść idealna, z pewnością wiele jej brakuje do miana „prawdziwego skandynawskiego thrillera”, ale to zdecydowanie dobra powieść dla każdej pewnej siebie kobiety.

środa, 19 września 2018

Pamiętnik diabła - Adrian Bednarek



Do najrzadziej czytanych przeze mnie książek należą zdecydowanie takie, które siadają na psychikę. Spowodowane jest to tym, że przede wszystkim takich powieści jest na naszym rynku wydawniczym niewiele, a także tym, iż takie lektury są wielce wymagające. Sięgając po „Pamiętnik diabła” wiedziałam, że będzie ciężko, ale to, co zastałam w środku, pozostawia mnie jakby bez słów. Od przeczytania powieści minęło już sporo czasu, a ja nadal nie wiem, jak poskładać myśli i, tym bardziej, napisać o książce Adriana Bednarka coś sensownego. Mój umysł jest krzywdzony. Przerażająca historia, a jednocześnie cholernie dobra.

Kubie Sobańskiemu można pozazdrościć. Student prawa, z obiecującymi planami na przyszłość, posiadający bogatych rodziców, dziewczynę i piękne mieszkanie w Krakowie. W dodatku, jak na studenta przystało, imprezuje i bawi się życiem na całego. Ma swoją wierną grupkę znajomych, jak każdy normalny student”. Z tym że… Kuba ma swoje drugie oblicze, które zdecydowanie „normalne” nie jest. Psychopata. Seryjny morderca, który na swoje ofiary wybiera brunetki. Prowadzi pamiętnik, w którym wylewa swoje fantazje i chore myśli. Przerażające, a jednocześnie fascynujące.

Czytałam już wiele thrillerów o psychopatach i seryjnych zabójcach. Niektóre powieści traktowały te postaci powierzchownie, inne po kawałku rozgryzały ich intencje. Nigdy jednak nie spotkałam się z tak dogłębnym wniknięciem w psychikę, jak w przypadku „Pamiętnika diabła”. To już nie jest lektura obojętna – ona naprawdę zmienia coś w naszym umyśle. Pokazuje nowe oblicze psychopaty, które jest przecież bardzo złożone, nieoczywiste, przebiegłe i mądre. To nie jest tak, że komuś pada na dekiel i zaczyna zabijać, bo tak sobie postanowi. Tutaj przyczyny są bardzo skomplikowane, a ich poznanie daje nam większą wiedzę o mordercach. Możemy chociaż w pewnym stopniu wyobrazić sobie, jacy są to ludzie, jak myślą, co nimi kieruje, jaka teologia i filozofia za tym przemawia.

Uczucie wniknięcia w umysł Kuby wzmaga sam motyw pamiętnika, a więc perspektywa pierwszoosobowa. To tworzy niezwykły, mroczny klimat intymności, ponieważ już od samego początku śledzimy bohatera w jego podwójnym życiu. Poznajemy tę niepozorną, normalną stronę, a także tą prawdziwą, skrzywioną, diabelską. Kreacja Kuby jako idealnego mordercy jest poprowadzona wręcz wyśmienicie i aż strach pomyśleć, jak autor do tego doszedł. Widać tutaj ogrom pracy w stworzenie profilu psychologicznego bohatera. W dodatku ciężkie treści wymagają szczególnej uwagi przy pisaniu, dlatego sam styl zasługuje już na docenienie przez czytelnika.

Myślę, że „Pamiętnik diabła” to powieść problematyczna. Niekomfortowa, wytykająca czytelnikom to, iż w istocie kibicują Kubie w jego poczynaniach. Odraza miesza się z podziwem i w końcu sami zaczynamy przejmować się jego losem, co więcej – nie chcemy, by został złapany. To daje wiele do myślenia. Dlatego też lektury nie da się szybko zapomnieć. To siedzi w umyśle i co chwila o sobie przypomina, gryzie w sumienie. Dopiero tutaj widać, jak bardzo ludzie się różnią. Jak sposób patrzenia na świat wpływa na to, czy coś jest złe lub dobre. Istnieje w ogóle definicja „zła” i „dobra”? Na jakiej podstawie się to rozgranicza? Kto ma prawo o tym sądzić?

Nadal nie jestem w stanie ułożyć w głowie myśli dotyczących tej książki. Z jednej strony wiem, ze to było genialne. Z drugiej nadal mam moralne dylematy i czuję ciarki na plecach, gdy przypomnę sobie o Kubie. Jedno jednak nie ulega wątpliwości – „Pamiętnik diabła” pozwala poznać w końcu umysł prawdziwego mordercy. Nie skorzystacie z tej okazji?

W blasku nocy - Trish Cook




Przeczytałam w swoim życiu wiele młodzieżówek i temat śmiertelnie niebezpiecznych chorób w tych właśnie powieściach był jednym z tych najbardziej poruszających. Zwykle chodziło o raka, czasem o alergię na wszystko, ale to, co znajdziemy „W blasku nocy”, jest czymś zupełnie nowym i szokującym. Już Wam mówię, że to jedna z najlepszych młodzieżówek, jakie przeczytałam.

Wyobraź sobie, że w dzień nie wychodzisz z domu. Ba, wtedy pozostaje ci tylko sen. Jedynie nocą możesz zrobić cokolwiek, wyjść na dwór, ale zawsze musisz pilnować, aby wrócić przed pierwszym promieniem słońca. Nie chodzisz do szkoły, masz tylko jedną przyjaciółkę, która znosi twoje nudne życie. Każda, chociażby chwilowa ekspozycja na światło słoneczne, powoduje oparzenia, ból, bąble, a nawet nowotwory. Tak właśnie żyje Katie.

Katie od kilku lat wygląda przez okno, uciekając marzeniami do normalności. Zawsze obserwuje Charliego, sąsiada, który wraca wieczorami z treningu. Pewnej nocy, gdy dziewczyna wymyka się, aby z gitarą dać na dworcu mini koncert, spotyka właśnie jego. To będzie początek zmian. Początek nowego życia, które bez ustanku i tak będzie naznaczone przerażającą chorobą.

XP. Pergaminowa skóra. Choroba, która dotyka ludzi niezwykle rzadko, i na którą nie ma leku. „W blasku nocy” daje niepowtarzalną możliwość bycia w towarzystwie chorej osoby, na czas lektury. Widzimy ten „wampiryczny” styl życia, który jest niezwykle ciężki dla nastolatki. Jest niczym Roszpunka zamknięta w wieży, która ma nadzieję, ze spotka księcia, który ją uwolni i będą żyli długo i szczęśliwie. Niestety, choroba nie zniknie nigdy. Może się jedynie pogłębić.

Brzmi tragicznie, prawda? Ale trzeba przyznać, że w opowieści dominują nadzieja, pozytywne myślenie o przyszłości, akceptacja i miłość. Sama Katie to pogodna dziewczyna, która, jak każda nastolatka, dopiero uczy się świata. Ma ograniczone pole manewru, ale jest osobą normalną, radosną, pełną nadziei. Siły daje jej ojciec, który, choć nadopiekuńczy, wspiera Katie jak tylko może. I gdybym miała wskazać w książce największy plus, byłaby to właśnie miłość pomiędzy córką a ojcem. Sama jestem „córeczką tatusia”, mam w nim autorytet i wielokrotnie byłam wzruszona. Ojciec Katie troszczy się o nią z taką miłością, nadzieją, a jednocześnie zaufaniem, że ta relacja zdominowała wszystko inne. „W blasku nocy” to nie romans, co może sugerować opis. Wątek miłości damsko-męskiej to tylko drobny element, wprost nieistotny.  Tutaj chodzi przede wszystkim o radość z życia, o to, aby iść do przodu mimo przeciwności. Piękny przekaz, nie tylko dla młodych czytelników.

„W blasku nocy” czytałam na plaży i w pewnym momencie zrobiło mi się wstyd. Już kilka stron przed końcem zaczęłam płakać. I może to nie były nie wiadomo jak duże emocje, ale, naprawdę, ścisnęło mi się serce. Również ze względu na Charliego. Rozczuliła mnie ta sytuacja, miłość ojcowska, postawa Katie i cudowna postawa Charliego. Kochany, czuły, świetny chłopak. Katie może momentami denerwowała, bo jednak reagowała na niektóre rzeczy jak typowa nastolatka, ale Charlie to jeden z moich ulubionych bohaterów książkowych. Chętnie poczytałabym o jego dalszych losach.

Książka ma pewną wadę, która trochę mi przeszkadza, bo gdyby nie ona, to mogłaby być najlepsza powieść młodzieżowa, jaką przeczytałam w ogóle. Autorka trochę nas okłamała, przyznaje to też w epilogu. Nie zrobiła dobrego researchu jeśli chodzi o XP, także mamy nieścisłość w szybkości postępowania choroby, a także brak informacji, co konkretnie się dzieje w mózgu po ekspozycji na słońce. Coś tam, że zanika i tyle. Ale jakże to mózg może zanikać? Wiem, że to powieść dla nastolatków, ale garść rzetelnych informacji uwiarygodniłaby fabułę. Niestety, te małe przekłamania trochę ujmują i tak wprawdzie wzruszającej końcówce emocjonalności, bo wiadomo, że to wymysł autorki. Tym bardziej, że kształcę się na farmaceutę, tak więc wszelkie kwestie związane ze zdrowiem wolę opierać na faktach, niż na wymysłach, które nie daj Boże ktoś może wziąć na poważnie. Ale ale… bez obaw. XP to prawda. I wszystkie jej skutki, objawy i styl życia osoby chorej to też prawda.  A to najważniejsze.

Myślę, że warto sięgać po te młodzieżówki, które dadzą nam do myślenia. „W blasku nocy” to zdecydowanie taka powieść. Pełna nadziei, spokoju, wzruszeń, pokazująca to, co w życiu ważne. Dlatego gorąco polecam, nie tylko nastoletnim czytelnikom. Już niedługo zobaczę też film, mam nadzieję, że będzie równie dobry, co książka.

wtorek, 18 września 2018

Nigdy się nie dowiesz - S.R.Masters



Są książki, które wpisują się do kanonu, są wielce cenione i niosą za sobą wiele mądrości. Są też lektury, które czytamy typowo dla rozrywki, zapełniają one wolny czas i wciągają bez pamięci. I są takie, które teoretycznie powinny relaksować, a jedynie irytują swoją naiwnością i nieumiejętnie poprowadzoną fabułą. „Nigdy się nie dowiesz” S.R.Mastersa niestety zalicza się do tej ostatniej grupy.

Nastoletni Will postanawia sobie, że zostanie seryjnym mordercą, ale przyjaciele nie biorą tego na poważnie. Wiecie jak to u dzieciaków – z nudów czasem im odbija, mają bujną wyobraźnię. W tym wszystkim jedynie Adeline zauważa coś niepokojącego. Mijają lata i Adeline wraca do Blythe, aby spotkać się ze znajomymi z dzieciństwa.  Jedynie Will nie przybywa na miejsce. Wkrótce roznoszą się informacje o zabójstwie dwóch osób, a paczka znajomych doszukuje się w tym dzieła niepokojącego kiedyś Willa.  Próbują dowiedzieć się prawdy o chłopaku, jednocześnie zostają wciągnięci w grę o ich życie.

Zawiodłam się na tej książce. Fabuła może brzmi interesująco, ale niestety – zamiast akcji otrzymujemy przegadaną opowieść, która ani przez chwilę nie trzyma w napięciu. O zaskakującym zakończeniu, zwrotach akcji i fałszywych tropach możemy zapomnieć. Co w takim razie znajdziemy we wnętrzu książki? Przede wszystkim rozmowy grupy nastolatków, którzy mentalnie nie prześcignęli jeszcze dzieci. Bawią się w pochody, w głupie gierki, które dobitnie świadczą o ich naiwności. W dodatku rozmowy między nimi są puste, momentami uwłaczające samej młodzieży. Ileż można rozmawiać o filmach i muzyce? Naprawdę, wy, będąc nastolatkami, po szkole zasiadaliście przed telewizorem i oglądaliście  różnorodne filmy? Pomijając już to,  byłam po prostu znudzona gadaniną,z której i tak nic nie wynikało.

„Nigdy się nie dowiesz” to powieść, która nie oferuje czytelnikowi niczego ciekawego. W żadnej kwestii nie jest interesująca czy oryginalna, nie pozwala nawet dobrze się bawić. Dlatego nie mam nic więcej do dodania. Po prostu nie polecam.

poniedziałek, 17 września 2018

Amazonia - James Rollins





Dni robią się coraz chłodniejsze, z szaf wyciągamy swetry i powoli przygotowujemy się na nadejście jesieni. Niektórzy z nas nadal widzą ślady wakacyjnej opalenizny, a w sercu rodzi się tęsknota za gorącymi krajami. Dla spragnionych tropikalnych klimatów istnieje książka idealna, która w chłodny wieczór przeniesie do prawdziwie dzikiej, rozgrzanej słońcem i niebezpiecznej dżungli. „Amazonia” Jamesa Rollinsa to powieść wydana w Polsce po raz trzeci i nie ma czemu się dziwić. To jedna z najbardziej klimatycznych książek przygodowych, z jakimi miałam do czynienia.

Carl Rand to znany naukowiec, który decyduje się poprowadzić ekspedycję w głąb amazońskiej dżungli. Okazuje się jednak, że grupa znika bez śladu. Następne kilka lat to akcje poszukiwawcze, które nie przynoszą żadnego skutku. Nie ma żadnych śladów, pozostają tylko niczym niepotwierdzone hipotezy. W końcu dzieje się coś dziwnego. Do wioski założonej przez misjonarzy wkracza mężczyzna – uczestnik ekspedycji, z tym, że jego schorowane wcześniej ręce są w cudowny sposób uzdrowione. Tropem pierwszej grupy naukowej rusza następna, która odkrywa coraz więcej nadprzyrodzonych zdarzeń, a to wszystko może mieć związek z plemieniem Krwawych Jaguarów. Członkowie plemienia są postrachem lasu, mają w sobie coś przerażającego i niemalże boskiego. Prawda o dżungli może okazać się śmiertelnie niebezpieczna.

„Amazonia” to lektura wielce absorbująca i zachwycająca swoim klimatem. Przenosimy się do tropików, wkraczamy do nieprzyjaznej, mrocznej i przerażającej dżungli, gdzie cały czas trzeba się mieć na baczności. Prymitywne plemiona, magiczne rytuały, potęga natury i odczuwalny klimat tego, że duchy są jakieś bliższe, sprawiają, iż świat przedstawiony po prostu fascynuje. Jest tak odmienny od naszego, że nie sposób zostać zaczarowanym poprzez barwne opisy i kreację amazońskiej dżungli. Tutaj każda roślina zdaje się wyrażać gniew wobec obcości, natura wręcz przemawia swoją dzikością i niemożliwością ujarzmienia. Wydaje się sprzyjać pradawnym tajemnicom, chowa to, co powinno zostać nieznane ludziom nierozumiejącym jej praw.

Powieść Jamesa Rollinsa to wyborna przygotówka, która momentami ociera się o powieść sensacyjną. Wkracza tutaj motyw ratowania świata, globalnego zagrożenia, woli przetrwania. Bohaterowie, dążąc do okrycia tajemnicy o amazońskiej dżungli, spotykają na swojej drodze wiele niebezpieczeństw i to różnego rodzaju. Tak naprawdę nie wiadomo, co wydarzy się za moment, czego się spodziewać. Czuć więc napięcie podczas czytania, pewną obawę, że coś może się potoczyć nie tak, jak my chcemy. A to wszystko napisane barwnym językiem, który wprost hipnotyzuje i angażuje emocjonalnie czytelnika. Autor wplata w opowieść pewne legendy dotyczące plemienia Miasta Jaguarów, tak więc sprytnie balansuje na granicy magii i sensacji apokaliptycznej opartej na realnym zagrożeniu. Wątki fantastyczne mieszają się z faktami, z przerażającymi opowieściami szeptanymi wśród drzew, z nadawaniem roślinności wręcz ludzkiego charakteru, z naukowymi elementami dreszczowca. Ta mieszanka utworzyła razem coś niepowtarzalnego, wyjątkowego, klimatycznego.

„Amazonia” to powieść dla każdego czytelnika, który lubi opowieści przygodowe, klimatyczne, dobrze napisane. Nie sposób oderwać się od lektury, a każdy powrót do niej to jak powrót do najciekawszego miejsca na świecie. Siedząc w fotelu, pod kocem, można w chwilę przenieść się do tajemniczej dżungli, która momentami powoduje na skórze ciarki. Świetne literackie przeżycie, polecam serdecznie.

Za egzemplarz recenzencki bardzo dziękuję Wydawnictwu Albatros.


niedziela, 16 września 2018

Niebezpieczna znajomość, niebezpieczna miłość




On, zwykły, ułożony chłopak, schludny, zauważa ją – piękną dziewczynę o czarującym uśmiechu. Wymieniają się numerami, piszą smsy, znajdują wspólne tematy. Potem są ze sobą, żyją raczej bezproblemowo, a gdy są jakieś problemy, to jedynie ze szczegółów podnoszonych do rangi tych „prawdziwych kłopotów”. Odrobina dramatyzmu musi być zawsze. I żyją, jak gołąbki, miłość kwitnie. To mam przed oczami, gdy myślę o historii miłosnej. Uczucie zawsze wygrywa, zawsze przebacza, ble, ble, ble… A gdyby tak trochę się otrząsnąć i spotkać z miłością niebezpieczną? Burzliwą, destrukcyjną, namiętną? Taką, która swoją siłą dosłownie niszczy? Czy taka miłość jest w czymś gorsza niż ta subtelna i słodka?

Dziewiętnastoletni Daniel Colton już samym swoim wyglądem nie pozostaje nikomu obojętny. Niezwykle przystojny, a jednocześnie surowy, posiadający kolczyki i tatuaże. Do tego jest chłopakiem niegrzecznym, impulsywnym, ponurym i ciężkim do rozgryzienia. Narkotyki i alkohol nie są mu obce, a jego dom z powodzeniem mógłby się nazwać najlepszym klubem w mieście. Daniel stwarza wokół atmosferę niebezpieczeństwa i to właśnie sprawia, że dziewczyny do niego lgną. Lisanne Maclaine dostrzega jednak coś więcej. Ona, dobrze wychowana, z porządnego domu, zaczyna dostrzegać w Danielu jego uczuciowość i delikatność. Niebawem poznaje jego tajemnice, a ich ciężar jest tak wielki, że może okazać się dla niej zabójczy.

Po przeczytaniu opisu może się Wam w głowie ukształtować pewien schemat. On, niegrzeczny, badboy i ona, niemiała, ułożona, dobra uczennica. Potem ona staje się bardziej spontaniczna i wyrywa się spod skrzydeł rodziców, aby zasmakować szalonego życia. Po drodze para napotyka bardziej wydmuchane, lub nie, problemy. Tak było na przykład w „After”, ale także w wielu innych powieściach NA. Wiedząc jednak, że Wydawnictwo Niezwykłe nigdy nie zaoferuje nam czegoś, co było powielane już setki razy, „Niebezpieczna znajomość, niebezpieczna miłość” nie mogą być powieścią schematyczną. Tak więc opowieść Daniela i Lisanne jest czymś nowym, dotykających naszych uczuć, wrażliwości, naszej duszy. Prawdziwa historia rozpoczyna się bowiem w momencie, gdy na jaw wychodzi tajemnica chłopaka. Lisanne stara się mu pomóc, ale z czasem okazuje się, że w pewnych kwestiach człowiek jest bezradny. I to najbardziej mnie poruszało. Książka jest bardzo emocjonalna, każe na każdym kroku obawiać się o losy bohaterów i kibicować im z całych sił.

Ogromnym plusem powieści jest fakt, że miłość to jedynie początek, zalążek całej historii. Buduje pewne tło, pozostawiając miejsce na rozwinięcie tematów takich jak przyjaźń, zaufanie, tolerancja, krzywda, która boli przez lata. Większość autorów dobrze zaczyna, budując sobie wiele opcji do umiejętnego poprowadzenia fabuły, a i tak kończy na niezbyt poruszającym romansie. Tutaj autorka w pełni wykorzystała potencjał historii i włożyła w nią o wiele więcej, niż robią to inne książki NA.

Powieść ma jeden minus, który jednym przeszkadza bardziej, inni znowu go nie zauważą. Momentami wieje nudą, to znaczy czasem fabuła jest przegadana. Książka jest sporą cegiełką, ale około 100 stron można było wyciąć bez większej utraty na akcji. Z drugiej strony widać w tym pewien zamysł autorki, aby czytelnik mógł lepiej zrozumieć relacje miedzy bohaterami, aby też nie narzekał na to, że wszystko dzieje się zbyt szybko. Dlatego sama nie wiem, czy spowolnienia w akcji postrzegam jako minus, czy też jest to pewna integralna, niezbędna część całej historii. To już kwestia indywidualna dla każdego czytelnika. Trzeba natomiast przyznać, że nawet jeśli momentami coś mi się dłużyło, to styl autorki sprawiał, że ciężko było na dłużej odstawić lekturę. Powieść jest napisana lekko, bardzo płynnie i przystępnie.

Podczas lektury towarzyszyła mi cała gama uczuć, ale takim najsilniejszym była niepewność. Nie wiedziałam, jakie jeszcze tajemnice skrywa Daniel, jaki jest naprawdę, jak potoczą się losy bohaterów, czy wszystko skończy się dobrze. A to świadczy o nieszablonowości historii. Nie wiadomo, co spotka nas na następnej stronie i jest to naprawdę cudowne uczucie, bo po tym można poznać, że jest to książka Niezwykła.

„Niebezpieczną znajomość, niebezpieczną miłość” polecam przede wszystkim fanom NA, którzy uwielbiają zaskakujące, nieoczywiste historie miłosne z mrocznym klimatem. Powieść niejednokrotnie łamie serce, szokuje, czasem powoduje złość i uczucie niezrozumienia. Zapada w pamięć na długi czas.

czwartek, 13 września 2018

Domniemanie niewinności - Whitney G.




Seria „Domniemanie niewinności” Whitney G. była moim początkiem z literaturą erotyczną. I był to naprawdę udany początek, który z kolei spowodował zawód innymi powieściami z gatunku, które już zamiast dobrej historii, oferowały praktycznie same pikantne sceny. Tak więc gdy myślę o erotykach, to mam mieszane uczucia, ale wiem, że Whitney G. mnie ujęła i z tego powodu czuję do jej serii ogromny sentyment. Na „Domniemanie niewinności” składają się trzy książki, z czego pierwsze dwie są wyjątkowo cieniutkie i stanowią pewnego rodzaju wprowadzenie do szerszej historii, opisanej w tomie pod tytułem „Prawo miłości”. Jeżeli nie czytaliście jeszcze żadnej z części serii, to i tak bez obaw możecie przeczytać moją opinię.

Andrew to obrzydliwie bogaty prawnik, który w Nowym Jorku prowadzi najlepszą kancelarię prawniczą. Na co dzień siedzi w swoim biurze, bierze udział w spotkaniach biznesowych, pije kawę litrami, a wieczorami znajduje w portalu randkowym kobiety chętne na niezobowiązujący seks. Andrew ma proste zasady - jedna kobieta, jeden raz, zero rozmów, żadnych powtórek. Jego poukładane zasady niszczy Alyssa, zadziorna dziewczyna, która zaczyna wymieniać z prawnikiem e-maile. Nie szczędzi ostrych docinek i wydaje się być niedostępna. Przedstawia się jako dojrzała, doświadczona prawniczka, niezbyt atrakcyjna i raczej nudna. Andrew czuje do niej coraz większy pociąg, codziennie pisze z nią o rzeczach, z którymi kazał sobie nie rozmawiać z żadną kobietą. Pewnego dnia do jego kancelarii przybywa atrakcyjna, piękna i inteligentna Aubrey, studentka prawa, która... okazuje się być Alyssą. Andrew najbardziej na świecie nienawidzi kłamstwa, ale sam okazuje się nie być bez winy. Jak potoczą się losy tej dwójki, czy będą mogli być ze sobą całkowicie szczerzy?

Seria Whitney G. to przede wszystkim lektura dostarczająca rozrywki, zajmująca nudny wieczór w taki sposób, że odrywamy się o rzeczywistości i przywiązujemy się do bohaterów. Niewielkie rozmiary książek, duża czcionka i bardzo prosty, przystępny styl autorki sprawiają, że powieści czyta się niesamowicie szybko i z zaciekawieniem. Dobrym pomysłem na przykład będzie maraton z trzema tomami, sama planuję jeszcze wrócić do serii w takiej właśnie formie. Ponadto uwierzcie mi, ze jak tylko skończycie jeden tom, to od razu będziecie mieli ochotę sięgnąć po drugi. Fabuła, zwłaszcza przy pierwszej książce, zatrzymuje się w takim momencie, że bez kolejnej części ciężko normalnie funkcjonować. Historia Andrew i Aubrey nie daje spokoju i umysł domaga się skończenia tej opowieści, poznania zakończenia, odkrycia tajemnic z przeszłości. Tak naprawdę ta seria mogłaby być kilkunastotomowym tasiemcem, a podejrzewam, że ja i tak pochłaniałabym powieść za powieścią.

Gdybyście zapytali mnie, która z części podobała mi się najbardziej, to długo bym się nad tym zastanawiała. Po przeczytaniu całej trylogii ciężko mi podzielić historię Andrew i Aubrey na części, patrzę już na nią jako na spójną całość. Wydaje mi się jednak, że najlepiej czytało mi się tom pierwszy, czyli „Oskarżyciela”. Tak, tak, wiem, że to był króciutki wstęp do dalszej akcji, ale niezmiernie podobało mi się poznawanie bohaterów od zera, a także obserwowanie budującej się między nimi relacji. Wyjątkowo ujęła mnie chemia między Andrew a, nazwijmy ją tak jeszcze, Alyssą. Autorzy w erotykach często piszą o przyciąganiu, o namiętności, o lśniących oczach i nieśmiałych uśmiechach, ale rzadko kiedy czytelnik faktycznie odczuwa to przyciąganie. Tutaj zaś emocje wprost buzują, czuć dreszczyk podniecenia, a każde spotkanie bohaterów jest jak napięcie przed burzą. W dodatku na jaw zaczynają wychodzić tajemnice z przeszłości zarówno Alyssy jak i Andrew, co powoduje co jakiś czas ostre spięcia. A to jeszcze bardziej podkręca atmosferę i nadaje uczuciu odrobinę dzikości. Warto jednak zaznaczyć, że seria nie jest mocnym erotykiem. Tutaj autorka stawia na budowanie napięcia seksualnego, na chemii miedzy bohaterami, niż na same sceny łóżkowe. Nie są one w żadnym stopniu perwersyjne, zawstydzające, obrzydzające czy oburzające.  I za to ogromny plus dla autorki!

„Niewinna”, tom drugi, jest już powieścią ukierunkowana na tajemnice prawnika, które powoli zaczynają wychodzić na światło dzienne. Nadal nie wiadomo do końca o co chodzi, ale powoli wprowadzeni zostajemy do tego, co czeka na nas w „Prawie miłości” I tutaj już się dzieje najwięcej. Sprawy zaczynają się komplikować, a ostrzeżenia Andrew o tym, że nie jest potulnym, grzecznym facetem, zaczynają znajdować swoje potwierdzenie. Mamy w tej części również możliwość dogłębnego poznania Aubrey, czujemy jej rozgoryczenie w stosunku do rodziców, jak i Andrew. Także jego postać zyskuje więcej głębi. Poznając jego tajemnice, możemy lepiej zrozumieć to, jakim człowiekiem jest i dlaczego.

„Domniemanie niewinności” to świetna seria dla fanów romansów, erotyków i dramatów, ale także to dobra propozycja dla początkujących w tych gatunkach. Whitney G. udowadnia, że można do tematu podejść ze smakiem, rozważnie, a jednocześnie sama historia dwójki bohaterów może mieć wiele innych składowych niżeli samą miłość. Idealna propozycja dla relaksu, odpoczynku i miłego zajęci na nudny wieczór.



Laleczki, czyli seria, która szokuje



A gdy noc zapada do zabawy przystępuje.
Młodsza lalka uległa, starsza walczyć próbuje.
Lecz kiedy ta ulubiona od niego ucieka,
nie liczy się, że druga pozostać przyrzeka.
Serce pęka mu z rozpaczy, oczy ma pełne łez,
jego lalka musi wrócić, bądź jej życia nadszedł kres.

Wydawnictwo Niezwykłe ma to do siebie, że wydaje książki nietypowe, kontrowersyjne, pełne emocji i nietypowych tematów. „Skradzione laleczki” to właśnie jeden z takich najbardziej szokujących tytułów, który skradł moje serce, zwłaszcza genialną końcówką i zwrotem akcji. „Zaginione laleczki” to kontynuacja historii Jade, która okazała się być jeszcze lepsza od swojej poprzedniczki. Aby nie zepsuć Wam przyjemności z czytania, postaram się napisać o obu książkach tak, aby nie zdradzić najważniejszych elementów fabuły.

Dwanaście lat temu uprowadzone zostały młodziutka Jade oraz jej siostra, Macy.  To Benny stał się ich koszmarem - psychopatyczny szaleniec, który lubił swoje laleczki torturować, poniżać i znęcać się. Po czterech latach Jade udało się uciec oprawcy. Niestety, cały czas zarzucała sobie winę, że nie mogła zabrać ze sobą siostrzyczki. Obecnie Jade ma dwadzieścia sześć lat i jest jednym z najlepszych detektywów, a przeszłość nadal wraca w najgorszych koszmarach. Co się dzieje teraz z Macy, czy ona w ogóle żyje? Dziewczyna każdą przydzieloną sprawę traktuje bardzo osobiście, chcąc pomóc innym, tak jakby szukała Macy. Jednak jedna z nowych sytuacji sprawia, że w głowie Jade podnosi się głośny alarm - jej oprawca wrócił. Z pomocą przystojnego partnera, dziewczyna rozpoczyna z porywaczem mroczną grę, w której stawką jest życie Macy oraz innych "laleczek". Jednak Jade znów staje się ofiarą, Benny czyni z niej obłąkaną ofiarę. Ona zawsze była ofiarą. Ponownie została ukradziona.

Największa robotę w tej historii czyni przede wszystkim mroczny klimat, niezwykle gęsty, nieprzyjazny, a jednocześnie hipnotyzujący. Sama ta powieść traktuje o rzeczach złych, chorych, niemoralnych, ale w taki sposób, że jednocześnie przyciąga. W pewnym sensie podpuszcza czytelnika, tak jakby mówiąc – „widzisz, nawet nie wiesz do czego ty sam byłbyś zdolny, nie bądź tak zszokowany”.  I to nie jest komfortowe. Ale niezwykle oryginalne i zastanawiające. W dodatku seria „Laleczki” czerpie z gatunków cięższych w odbiorze, takich jak thriller, kryminał czy dark erotic. To iście wybuchowa mieszanka, a jeśli do tego dodać zaskakujące zwroty akcji, wtedy otrzymuje się powieść mroczną, wsysającą jak mało która. Autorki bowiem stosują nieszablonowe rozwiązania wątków, sprytnie zwodzą czytelnika, by na końcu zrobić z niego po prostu naiwniaka. Tak więc zacierając się czy to z pierwszy, czy tez za drugi tom, nigdy nie wiadomo, co wydarzy się na następnej stronie.



„Zaginione laleczki” odebrałam jeszcze lepiej niż poprzednią część, a to przede wszystkim dlatego, że czytamy tu o skutkach pewnego zwrotu akcji, który miał miejsce właśnie w tomie pierwszym. „Skradzione laleczki” miały bowiem w okolicy środka swoje słabsze momenty, natomiast na koniec zasadziły kolejnej części ogromnego kopa i akcja potoczyła się do przodu efektem śnieżnej kuli. W dodatku, w „Zaginionych laleczkach” widzimy historię aż z trzech różnych punktów widzenia – Jade, Dillona i Benniego. Zabieg ten dał mi możliwość lepszego poznania bohaterów, zgłębienie ich myśli, mogłam też samodzielnie spojrzeć na nich i ocenić według swoich własnych kryteriów.

Seria „Laleczki” wbija w fotel i warto zaznaczyć, że jest to lektura tylko dla dorosłego czytelnika, który jest gotowy na silne emocje i mrok wyzierający z każdej strony. Historia Jade i Benniego zagnieżdża się gdzieś w umyśle i nie daje przestać o sobie myśleć. Uwiera, szokuje, drażni i zachwyca w tym samym momencie. Jeżeli jesteście odważni i nie boicie się spotkania z psychopatą, to koniecznie sięgnijcie!



środa, 12 września 2018

Słowo i miecz, czyli coś od mojej ulubionej autorki



Gdybyście zapytali mnie o ulubionego autora, bez wahania powiedziałabym, że moje serce skradła Amy Harmon. A to wszystko przez „Prawo Mojżesza”, książkę nieidealną, ale taką, która dotknęła mnie do żywego. Sam styl autorki pokochałam za to, jak w niepozorny sposób przemyca ogromne emocje, ukrywa je gdzieś pomiędzy wierszami. Gdy tylko pojawiła się zapowiedź „Słowa i miecza”, mało nie podskoczyłam z ekscytacji. Byłam niezmiernie ciekawa, czy autorka zachwyci mnie po raz kolejny, ale tym razem w fantastyce. I przyznać muszę, że się nie zawiodłam.

Lady Lark odziedziczyła po swojej matce Dar, wielce niebezpieczny i niepożądany w królestwie. Wszelka magia jest tam srogo karana, tak więc matka robi wszystko, co w jej mocy, aby dar Słów jej małej córeczki nie wyszedł na jaw. Niestety, Lark jednego dnia traci matkę i wolność. Zostaje zamknięta jako zakładniczka króla i… milczy. Aby zachować swoje życie, postanawia posługiwać się gestami, tak by jej Dar już nigdy się nie ujawnił. Tymczasem królestwo Jeru staje do wojny ze skrzydlatymi Volgarami żądnymi ludzkiej krwi. Lark zdaje sobie sprawę, że nie może żyć w zamknięciu i nic nie robić. Zaczyna rozumieć, jak wielką moc ma jej Dar i w jaki sposób może go wykorzystać…

Amy Harmon znam już z romansów, jednak w przypadku tej powieści, wątek miłosny gra rolę poboczną. Prym wiedzie fantastyka i kreacja świata przepełnionego zakazaną magią, a to wyszło autorce cudownie. Już przy „Prawie Mojżesza” można było wyczuć umiejętność przystosowania się Amy do różnych gatunków, ponieważ to był swoisty mix. „Słowo i miecz” potwierdza owe wrażenie, ponieważ autorka świetnie poradziła sobie z kreacją nowego świata i magii, o jakiej jeszcze nie czytałam. Ludzie w krainie Jeru mogą bowiem mieć przeróżne Dary – poczynając od uzdrawiania, poprzez zamianę w zwierzęta, wiązanie przeznaczenia, kończąc na zamianie przedmiotów w inne. Magiczna umiejętność Lark jest czymś świeżym i nowym, a powiedzenie, że słowo ma moc, nabiera tutaj zupełnie dosłownego znaczenia. Do tego, standardowy już, ale jakże sprawdzony, motyw wojny między krainami, a także nieoczywisty wątek romantyczny. W pewnym sensie zakazany, ale to już bardziej skomplikowana sprawa. Czyli mamy wszystko to, co w młodzieżowej fantastyce najlepsze.

Główna bohaterka jest postacią, która ewoluuje. Z początku widzimy ją cichą, wycofaną, niepewną, ale w tym zamknięciu kształci się w niej nowa silna osobowość. Usta milczą, ale Lark jest uważną obserwatorką, mądrzeje i sprawnie łączy fakty. Dlatego przez pierwszą część powieści można mieć wrażenie, że nie potrafi podejmować racjonalnych decyzji. Potem jest zaś coraz lepiej i Lark daje się lubić. Ja w pewnym momencie zaczęłam jej bardzo kibicować, zżyłam się z nią i automatycznie jeszcze silniej przeżywałam całą historię. Tiras również skradł moje serce, a ta dwójka razem… To jest dopiero połączenie! Moja pełna sympatia dla tych postaci sprawiała, że wnikałam w tej świat coraz bardziej i bardziej.

„Słowo i miecz” przypomina momentami baśń, ma wiele uroku i przyciągającego klimatu, który udzielił mi się już od pierwszych stron. Zarówno emocjonalność między bohaterami, jak i umiejętna kreacja świata, to największe plusy powieści i to one sprawiają, że książkę można pochłonąć jednej nocy. Do tego zwroty akcji, zwłaszcza dynamiczny wątek wojny, napędza historię, na koniec zaś jest spore przyspieszenie. Nie mogę się doczekać drugiej części. Jeżeli jeszcze nie znacie Amy Harmon, to koniecznie musicie to nadrobić. Bez względu na to, czy wybierzecie fantastykę, czy któryś z romansów - nie pożałujecie.


Znowu pragnę ciemnej miłości





Poezja nie była mi nigdy bliska. Co więcej – ostatnio miałam z nią styczność w szkole, odrobinę w internecie, czasem też przejrzałam w księgarni tomiki Rupi Kaur. Ta ostatnia czynność nie zachęciła mnie do wierszy, ale gdy tylko pojawiła się okazja przeczytania „Znowu pragnę ciemnej miłości” postanowiłam spróbować. I rzuciłam się trochę na głęboką wodę.

Joanna Lech wybrała u mieściła w książce swoje ulubione wiersze polskich autorów, sama też przytoczyła niektóre utwory napisane przez nią samą. Wszystkie teksty łączy jedno – miłość. Ta romantyczna, niewinna, delikatna lub ciemna, mroczna, pochłaniająca i namiętna. Każdy z wierszy w niesamowity sposób przedstawia mnogość postrzegania miłości, jej odmiany, a także dobre i te mniej kolorowe strony. Automatycznie sięgając po tomik możemy spodziewać się przeróżnych emocji. Dlatego, aby dać porwać się tym uczuciom, warto dawkować sobie lekturę i zastanawiać się po przeczytaniu każdego z wierszy nad jego treścią. Wówczas będziemy mogli czuć specyficzny klimat każdego z utworów, a także ustosunkować się do twórczości danego autora.

Dlaczego „Znowu pragnę ciemnej miłości” to skok na głęboką wodę? Ponieważ jest to niezwykle trudny do przyswojenia i zrozumienia tomik poezji. Niektóre z tekstów nie wymagają większego zastanowienia, ponieważ są zwyczajnie przejrzyste i przystępne. Większość natomiast to wiersze ciężkie, pełne ukrytych przekazów, porównań, które trudno odnieść do rzeczywistości. Lektura więc wymaga wiele czasu, ale i tak, w moim przypadków, części z utworów po prostu nie zrozumiałam. Co więcej, wiem, że wielu czytelników na to narzekało i niestety – tutaj mogą mieć rację. Przydałaby się w takim wypadku jakaś notka od autorów, krótkie wyjaśnienie lub chociaż nakierowanie o czym tak naprawdę opowiada dany wiersz.

Mnogość autorów i charakterów tekstów sprawia, że nawet jeśli nie zrozumiemy wszystkiego, to z pewnością znajdziemy coś dla siebie. Choćby kilka wierszy, które poruszyły, które w cudowny sposób opisując coś zwykłego. Z tego względu też jest to dobra propozycja na prezent. Zwłaszcza, że już sama oprawa graficzna zachwyca, taki prezent na pewno spodoba się każdemu, kto lubi poezję.

poniedziałek, 10 września 2018

Świat Verity, czyli świetne urban fantasy


Urban fantasy jakiego jeszcze nie było. Mroczna seria młodzieżowa nie tylko dla nastolatków. Tajemnicza, wieloznaczna, inteligentna i oryginalna. Przed Wami „Świat Verity” Victorii Schwab.

W tej recenzji postaram się przekazać moje wrażenia dotyczące dylogii, nie zdradzając zbytnio fabuły ani tomu pierwszego, ani drugiego. Przy tych książkach najlepiej wiedzieć o fabule jak najmniej, ponieważ odkrywanie tajemnic świata wykreowanego jest najprzyjemniejszym elementem lektury.

Akcja książek ma miejsce w podziemnym apokaliptycznym mieście. Żyją tam prawdziwe potwory zrodzone z przemocy, a ojciec Kate pozwala im się wałęsać po ulicach. Ludzie zaś słono płacą za zapewnianą przez niego ochronę. Kate chce być równie bezwzględna co jej ojciec, jest na najprostszej drodze do stania się kolejnym „potworem”. I jest jeszcze August,  prawdziwy potwór, który chce zostać dobrym człowiekiem. Oboje stają po dwóch stronach barykady, ale gdy na jaw wyjdą pewne sekrety, wszystko może się zmienić. Tajemnice, zagadki, walka o bezpieczeństwo i dylematy moralne – tego oczekujcie po historii stworzonej przez Victorię Schwab.

Opowieść o Kate i Auguście zachwyca przede wszystkim konceptem fabularnym. Mamy tutaj dobry materiał na refleksję na temat człowieczeństwa, co czyni z nas ludzi dobrych, a co „potworów”. Świat Verity nie jest czarno-biały, ma wiele ocieni szarości, jest mroczny i niejednoznaczny. Odwołuje się do zemsty, przemocy i wojny, ale nie przekracza granicy dobrego smaku. To sprawia, że lektura jest odpowiednia nie tylko dla młodzieży, ale także szansę zachwycić dorosłego odbiorcę. Świat przedstawiony w książce jest miłą odmianą od przesłodzonych powieści, czasem zbyt banalnych i aspirujących do sztucznego moralitetu.

Akcja schodzi w obu tomach na drugi plan, na pierwszy zaś wysuwa się wspomniany wyżej pomysł na symbolikę i ekspozycję świata. Kolejnym ważnym punktem wyróżniającym powieści Victorii Schwab są wyraziści bohaterowie, którzy, zwłaszcza w drugim tomie, poddają się pewnym przemianom. Razem tworzą mieszankę wybuchową, hipnotyzują i jednocześnie niepokoją, ponieważ z osobna są charyzmatyczni i jednocześnie bardzo różni. Aż nie mogłam doczekać się kolejnego spotkania Kate i Augusta. Dodatkowo pojawia się kilka nowych postaci, zwykle mrocznych i tajemniczych, balansujących na granicy dobra i zła. W drugim tomie ogromnie czuć, że dynamizm akcji jest pokierowany tymi właśnie bohaterami, co dodaje całej historii jeszcze więcej nieoczywistości. Wszystko powolnie, acz z narastającym napięciem, prowadzi do zaskakującego zakończenia, które łamie serce.

Jeśli zapytacie mnie o to, który tom mi się bardziej podobał, to z wahaniem odpowiem, że „Mroczny duet”, ale dysonans między częściami jest niewielki. Patrzę na historię Kate i Augusta jako na całość, choć trzeba przyznać, że końcówka „Okrutnej pieśni” była swego rodzaju przełomem. Autorka utworzyła sobie warunki do poprowadzenia fabuły na kilka różnych sposobów, a sam początek „Mrocznego duetu” przypomina stąpanie po nieznanym. Wiele się zmienia w kwestii postrzegania świata, sami bohaterowie dają symptomy tego, że zaczyna się ich metamorfoza, także kierunek fabuły jest ciężki do przewidzenia. Coraz rozpaczliwiej czuć wolę walki, determinację i znów nasila się refleksja o tym, do czego zdolny jest człowiek i co oznacza bycie „potworem”.

„Świat Verity” to jedna z najlepszych serii dla młodzieży, która zachwyca świeżym pomysłem, mrocznym klimatem, nieprzewidywalnymi bohaterami oraz dwuznacznością, mnogością interpretacji. Dylogia posiada pewne drobne luki fabularne, ma też swoje nudniejsze, słabsze momenty, ale ten świat absorbuje jak gąbka. Czytałam te książki kilkanaście dni i delektowałam się powolnym czytaniem, ponieważ to pozwoliło mi lepiej poczuć klimat powieści. Świat Verity wciąga i dobrze zostać w nim jak najdłużej.