Książka złodziejem czasu

"Nic tak nie zabija czasu jak dobra książka"

czwartek, 29 listopada 2018

Seria Dworu cierni i róż



Czy jest jeszcze ktoś, kto nie słyszał o serii Dworów Sarah J. Mass (zobacz)? Czy trzeba jeszcze coś dodawać w tej kwestii, gdy wszystko zostało już powiedziane? Ano trzeba, bo jeżeli nadal nie wiecie, kim jest Rysiek, którym zachwycają się niemalże wszystkie czytelniczki, to najwyższy czas to zmienić.

Dwie pierwsze części czekały na mojej półce praktycznie od dat ich premier. Tyle czasu, wyobrażacie sobie? W Gandalfie zaopatrzyłam się w trzeci tom i dopiero teraz połknęłam całą serię, praktycznie na raz. I mimo że mam kilka zastrzeżeń do warsztatu Mass, to jednak była to wielce emocjonująca przygoda i ciężko nie dać się porwać szaleństwu na Dwory.  Ale zacznijmy od początku...

Feyra jest łowczynią, utrzymuje swoją rodzinę poprzez polowanie. Podczas srogiej zimy zapuszcza się w okolice Prythian – miejsca zamieszanego przez czarodziejskie istoty. I nie są to leśne rusałki, bynajmniej – rasa potężnych, niebezpiecznych stworzeń, która niegdyś władała światem. Dziewczyna podczas jednej z takich wypraw nieświadomie atakuje magiczną istotę w postaci wilka, a za ten czyn przychodzi jej srogo zapłacić. Musi albo walczyć na śmierć i życie, albo stać się wiecznym więźniem Prythianu.

Ciężko tak naprawdę określić, na czym opiera się sukces Mass, chociaż sama muszę przyznać po lekturze trylogii, że ma w sobie coś wyjątkowego. Prawdopodobnie chodzi o kreację bohaterów, nieidealną, ale porywającą bardziej niż właściwa fabuła. Feyra z początku nie zdobyła mojej sympatii, z czasem jednak zaczęła używać szarych komórek i inteligentnie analizować sytuację, w której się znalazła. Z każdym tomem tak naprawdę dorastała, w końcu na samym początku miała zaledwie dziewiętnaście lat. Także historia tej dziewczyny nieco różni się od znanej nam ze „Szklanego tronu” Celeany. Feyra zmierzyła się na kartach Dworów z większym cierpieniem, wiele przeżyła i to zaczęło ją kształtować. Mass dodatkowo zasypuje nas ilością bohaterów dalszoplanowych, z których każdy jest oryginalny i wywołuje konkretne, silne emocje. Od miłości i sympatii zaczynając, na czystej nienawiści kończąc. Mówiąc o miłości mam tutaj na myśli głównie Rhysanda, ale fanki już tak go otoczyły, że na pewno nie jest w moim zasięgu. Ale wzdychać do niego nie przestanę, oj, nie ma opcji!

Pierwszy tom serii, „Dwór cierni i róż”, jest zdecydowanie najsłabszy i szkoda, że wiele osób po tej części daje sobie spokój z dalszą lekturą. Mass ma to do siebie, że buduje obszerne wstępny, nie najlepszej jakości, ale wszystko rozwija w taki sposób, że pod koniec opada szczęka. To samo ze „Szklanym tronem”. Trzeba czekać praktycznie do trzeciego tomu, żeby z prostej opowiastki wyrzeźbiła się naprawdę dobra, zawiła historia. Z książki na książkę jest coraz lepiej, nie idealnie, ale naprawdę łatwo się wkręcić i dać porwać temu uniwersum. Najlepszą częścią Dworów jest według mnie tom trzeci, gdzie wszystko się nawarstwia, narasta i pęka z impetem. Poziom mojego zaangażowania emocjonalnego w historię Feyry osiągnął apogeum i temu nie mogą zaprzeczać, więc czekam na kolejny tom, bo to ponoć nie koniec.

Jestem już po lekturze czterech tomów „Szklanego tronu” tej autorki i muszę przyznać, że Dwory podobały mi się trochę bardziej. Zaczęło się od charakteru głównej bohaterki (w ST musiałam się powstrzymywać, żeby Celeany nie udusić), a skończyło na ciekawszym pomyśle na świat przedstawiony. Co jednak razi w Dworach najbardziej? Seks, fetysze i to takie naprawdę dziwne, zwłaszcza od drugiego tomu. Nie za bardzo rozumiem, jaki Mass miała w tym cel, może chciała dodać takie wątki dlatego, że robią tak wszyscy. I jest ich naprawdę dużo i są dość szczegółowe. Trochę nieodpowiedzialne posunięcie, zwłaszcza, że pierwsze tomy serii autorstwa Mass czyta się jak lekturkę dla starszych dzieci.

Dwory nie są idealne, momentami rażą głupotą, nielogicznością, zdarzają się denne dialogi i odpychający seks, a jednak seria ma „to coś”, czego szukają osoby spragnione fantastyki, przygód i emocji. Czekam na następne części z uniwersum, będę czujnie obserwować, czy Mass zrobi pewne postępy, czy też oprze się na swoim dotychczasowym sukcesie i nie zaoferuje nic nowego. Tymczasem lećcie do księgarni, najlepiej do Gandalfa, który zawsze ma zniżki i zatopcie się w świecie Dworów! 

Małe ogniska - Celeste Ng



„Małe ogniska” została okrzyknięta powieścią roku przez najbardziej cenione magazyny czytelnicze, a na okładce możemy znaleźć rekomendację Jodi Picoult. Z dość dużymi wymaganiami zabrałam się za lekturę i muszę przyznać, że choć książka nie okazała się być perłą, to jednak należy do tych lepszych powieści, które podczas czytania zapewniają świetną rozrywkę i pozostają w pamięci na długo.

Przenosimy się do małego miasteczka w Stanach Zjednoczonych – do Shaker Heights, które trwa w ściśle ustalonym porządku. Każdy dom wygląda niemal tak samo, każdy trawnik i ogród pasuje do siebie. To pozwala mieszkańcom na prowadzenie spokojnego, stabilnego życia, bez większych przygód i zaskoczeń. Tutaj właśnie wychowała się Elena, dziennikarka, żona i matka czwórki dzieci. Zmiany w życiu są jej zbędne, miasteczko daje jej pewne poczucie ładu i bezpieczeństwa. Pewnego dnia wszystko się zmienia. Elena oddaje pod wynajem mieszkanie nowym lokatorkom, a zaprzyjaźnione małżeństwo adoptuje chińską dziewczynkę pozostawioną pod remizą strażacką. Dotychczasowe spokojne życie przemieni się w obsesję, aby odkryć sekrety niechcianych gości. Czy role społeczne mogą powodować dysfunkcję cichego miasteczka i jego spokoju?

Nowa lokatorka, Mia Warren, to samotna matka wychowująca córkę, a jednocześnie artystyczna dusza, która burzy pewien porządek. Wkracza do idyllicznego świata, które jest wielce egocentryczne, zamknięte i ograniczające. Celeste Ng przedstawia w „Małych ogniskach” skrajności – otwartość i dezaprobatę dla inności, konformizm i nonkonformizm. Zestawia ze sobą dwie bohaterki, które stają się dla siebie atakującymi i ofiarami, jednak trzeba zaznaczyć, że autorka zbyt dosadnie opowiadasię za jedną ze skrajności. Najważniejszy powinien być balans, tymczasem czytelnik zostaje mocno przekonany o tym, że to, co nowe,  jest dobre, a to, co przyzwyczajone do porządku - nieprawidłowe. To chyba największy minus tej historii, ponieważ pozbawia odbiorcę pewnej subiektywnej opinii nad dwoma kobietami, nad ich postępowaniem, rolami społecznymi i patrzeniem na świat. Z drugiej strony nie jest to na tyle duża wada, aby potępiać pomysł na „Małe ogniska”. Autorka bowiem świetnie pokazała to zaburzenie idylli, a także nie oparła się jedynie na zaściankowości.

Książka Ng to opowieść o samotności, o trudach wychowywania dziecka, o poszukiwaniu swojego miejsca na świecie i o silne miłości matczynej. Przez lekturę dosłownie się płynie i czyta z ciepłem rozlewającym się gdzieś w okolicy serca, ze spokojem i skupieniem. Dlatego nie warto postrzegać „Małych ognisk” jak lektury bardzo wysokiej, ambitnej i ciężkiej. To literatura obyczajowa, relaksująca,  taka, której momentami zabraknie elementu zaskoczenia. I właśnie chyba to jest moim największym zarzutem – brak efektu „wow”, brak czegoś orzeźwiającego i wciągającego. Historia być może zostanie w pamięci na dłuższy czas, ale jednak czegoś zabrakło, aby nazwać ją „najlepszą książką roku”. Mimo wszystko jeśli macie ochotę na dobrą obyczajówkę na zimowy wieczór – polecam jak najbardziej.

Bastion - Stephen King



Moje pierwsze spotkanie ze Stephenem Kingiem nie było zbyt udane – „Cmętarz zwieżąt” porzuciłam po około połowie. Od tego czasu minęły 3 lata i pojawiła się możliwość lektury „Bastionu”. W nowym wydaniu, około 1000 stron drobnym maczkiem. Wiedziałam, ze to może być albo pasjonująca przygoda, albo męczarnia i postanowiłam spróbować, dać Kingowi jeszcze jedną szansę. I przyznać muszę, że było warto, ale następnym razem poprzestanę na krótszych formach spod pióra Króla Horroru.

Na świecie panuje grypa, która zbiera śmiertelne żniwo. Ludzkość wymiera – bez wybuchów, bez wojen, cicho i skutecznie. Liczni popadają w szaleństwo, mają wizje o pojawieniu się na Ziemi sił Dobra i Zła. To oni zdecydują o tym, którą drogą pójdą. Koniec świata zbliża się wielkimi krokami, a przecież w życiu trzeba uporządkować jeszcze wiele spraw...

Kinga nazywa się królem horroru, ale groza, którą kreuje, przynajmniej w tej powieści, nie opiera się na nadnaturalnych motywach. Dotyczy poniekąd mistycyzmu, ale to natura ludzka jest najbardziej niepokojącym czynnikiem w całej tej opowieści. Zbliżająca się apokalipsa i bezradność wobec niej budzi najgorsze instynkty, doprowadza do szaleństwa, obdziera z dobra i honoru. Mówimy często „nigdy bym tak nie zrobił, to okrutne”, a jednak wiele eksperymentów pokazuje, ze w momencie desperacji tracimy wszelkie dobre emocje i kierujemy się instynktem przetrwania, wszelkim kosztem. Zmiany zachodzą też w naszym pojmowaniu świata, tak samo bohaterowie „Bastionu” reagują na zagrożenie w różny sposób. Jedni woląc uciekać, inni walczą, następni zatapiają się w bólu i rozpaczy. Szukają dobra lub zła, nie ma tutaj kompromisu.

Za powieścią Kinga stoi refleksja, a podejrzewam, że jest to typowe dla każdej jego książki. Pomijając już rozważania czysto moralne, nawiązania mistyczne do wiary, do dobra i zła, mamy tutaj niepokojąco prawdziwą wizję świata. Nie każdy wie, ze powieść pochodzi z roku 1978, ponieważ jej treść jest tak aktualna i świeża, że ciężko zauważyć jej wiek. Świat wykreowany przez Kinga sprawia wrażenie realistycznego, co więcej – to praktycznie nasz świat, który jest kruchy i w każdym momencie może upaść. Ciężko spekulować na takie tematy, ale jakbyśmy się zachowali w sytuacji bohaterów?

Wizja świata, solidne podejście do przedstawienia dylematów moralnych i realistyczne opisy to najmocniejsze strony książki, a jednak z Kingiem trzeba się po prostu polubić. Niektórzy mówią, że jego powieści czyta się szybko i lekko. Jak dla mnie - wręcz na odwrót. Momentami jest nudno, styl jest dość surowy, nie ma dużego ładunku emocjonalnego. Kilka razy odkładałam "Bastion" z myślą, że chyba nie powrócę do czytania, ale dobrnęłam do końca i jestem z siebie dumna. To trochę dziwne - z jednej strony jestem dla Kinga pełna podziwu, z drugiej zaś wolałabym więcej dynamizmu, emocji i lepszego utożsamienia z bohaterami. Czy polecam "Bastion"? To zależy, czego oczekujecie i czy w ogóle lubicie styl Kinga. Warto jednak wiedzieć, że to prawdziwa cegła, powolna, ciągnąca się, a jednocześnie ambitna.

Za lekturę bardzo dziękuję Wydawnictwu Albatros


Zostawiłeś mi tylko przeszłość - Adam Silvera




O Adamie Silverze słyszeli już prawie wszyscy książkoholicy. Jego twórczość okazała się być na polskim rynku pewną nowością, przełomem, małą rewolucją, która otworzyła społeczność czytających na tematy kontrowersyjne. Silvera pisze bowiem o związkach homoseksualnych, ale też nie do końca. To powieści przede wszystkim o i dla młodych ludzi, zagubionych w życiu, wyobcowanych, albo po prostu szukających swojego miejsca na świecie. I nie ważne co uważasz – „Zostawiłeś mi tylko przeszłość” po prostu należy przeczytać.

Tutaj zwykle w kilku zdaniach opisuję fabułę, jednak mam wrażenie, że czasem lepiej wiedzieć o powieści jak najmniej. Sama, przyznam szczerze, czytając czyjąś recenzję, omijam akapit z opisem. W przypadku „Zostawiłeś mi tylko przeszłość” postanowiłam oprzeć swoją recenzję tylko na moich odczuciach z lektury i na tej warto zdecydować, czy to powieść dla Was. W przypadku tej konkretnej powieści opis fabuły nie ma większego sensu.

Głównym bohaterem jest Griffin, nastolatek, który wyraźnie dostaje od swoich rówieśników. I mimo, że jest postacią prawdopodobnie zupełnie inną niż my samy, to jednak łatwo odnaleźć w sobie empatię i wyrozumiałość dla niego samego i jego uczuć. Griffin cierpi bowiem na zburzenia obsesyjno-kompulsywne, ma swoje dziwactwa, uwielbia liczby parzyste i Harrego Pottera (no dobrze, pod tym większość z nas może się podpisać). Griffin ma też chłopaka, Theo, który z kolei decyduje się wyjechać. Wtedy życie naszego głównego bohatera staje się równią pochyłą. Griffin traci w swoim życiu pewną stabilizację i zostaje postawiony przed prawdziwą tragedią. W dodatku nadal jest młodą, dorastającą osobą, tak więc widzimy losy nastolatka próbującego poradzić sobie w ciężkich doświadczeniach. Zapewne duża część czytelników będzie wiedziała, co czuje Griffin, ponieważ przeżyła w życiu pewne tragedia, czy duże problemy. A nawet jeśli takowych nie było, bohater wzbudza tak pozytywne i czułe emocje, że od tej pory nie liczy się nic więcej, jak tylko obawa o jego los i kibicowanie mu do ostatnich stron.

„Zostawiłeś mi tylko przeszłość” już pierwszym zdaniem miażdży serce. Zaczyna od mocnego ciosu, a dopiero stopniowo możemy się po nim zbierać, odnawiać nadzieję, ostatecznie powieść pozostawia nasz z ciepłymi uczuciami i nadzieją. Równocześnie może wiele zmienić w samym czytelniku, pozwala zastanowić się nad pewnymi kwestiami i zrozumieć, jak ciężko jest osobom homokseksualnym, które nie znajdują w świecie akceptacji. I nie chodzi o to, aby promować „inną miłość”, ale chodzi o to, aby nie traktować człowieka jako tego gorszego, drugiej kategorii. To są często osoby zagubione, niepewne siebie, zakompleksione, odbywające długą drogę do tego, aby pogodzić się ze sobą, albo też w jakiś sposób nad sobą pracować. Kluczowe jednak jest pragnienie odnalezienia się w świecie, takie pragnienie ma praktycznie każdy nastolatek. Pęka pewna bańka oczekiwań i łagodności, pojawia się ta trochę mroczniejsza strona życia i trzeba sobie z tym jakoś poradzić.

Styl Silvery jest lekki i przystępny, jak na młodzieżówki przystało, a jednak podszyty jest pewnymi metaforami. Może niektórym się nie spodoba to porównanie, ale ma coś w sobie z Greena. Panuje tutaj podobny klimat, taki, który chwyta za serce i ciężko o historii zapomnieć. „Zostawiłeś mi tylko przeszłość” nie jest powieścią idealną, bo momentami przynudza, ale wskazuje też na nieidealnego Griffina. W tym wszystkim widać pochwałę dla inności. Widać, że to, co nieidealne, w rzeczywistości jest silne przez swoje wady. Powieść warta przeczytania.

12 słodkich miesięcy, czyli przepyszne smakołyki


Ciężko recenzować książkę z przepisami, ale o tej zdecydowanie musicie usłyszeć!

Ostatnio bestsellerami są poradniki o zdrowym żywieniu, byciu fit i weganizmie. A co, gdyby jednak od czasu do czasu postawić na słodkości z wyższej półki i to zrobione samodzielnie? 

Malinowa tarta, ciasto miętowe, chrupiące faworki, mini pączki i puszyste musy czekoladowe? Dla mnie, osoby niewykazującej w kuchni większej inwencji twórczej, takie dania wydawały się być zbyt trudne i wymyślne, a jednak okazało się, że robota jest bardzo łatwa. Fakt, wymaga wprawy i czasu, ale aż dziw, że z zaledwie kilku prostych składników można wyczarować coś pysznego. Do tej pory wykonałam 3 przepisy - mini pączki, mus czekoladowy i sernik na zimno. Nad metodą dekorowania muszę jeszcze popracować, ale poz względem smaku było naprawdę dobrze. 

"Dwanaście słodkich miesięcy" jest wydana bardzo estetycznie - twarda oprawa, śliskie kartki, kolorowe zdjęcia. Przepisy rozdzielone są na 12 miesięcy, z uwzględnieniem dostępności produktów sezonowych i nastrojów na coś lekkiego, zimnego oraz rozgrzewającego. To czyni książkę przystępną, szybko znaleźć coś, co nas zainteresuje i co zechcemy wykonać w swojej kuchni. 

Myślę, że przepisy są dla każdego - amatora i osób zaawansowanych kulinarnie, a także na różne okazje - przyjęcia, spotkania rodzinne, a także dla samego siebie, do herbaty czy kawy. Bardzo polecam, dzięki tej książce można mieć radość nie tylko z jedzenia, ale także z przygotowywania niesamowitych słodkości. 

wtorek, 6 listopada 2018

Tajemna historia - Donna Tartt



Chyba nie ma nikogo wśród książkoholików, kto nie słyszałby o Donnie Tartt. „Tajemna historia” (zobacz) to powieść uważana za najlepszą w dorobku autorki, a wśród krytyków literackich ciężko o słowa inne niż te wyrażające zachwyt. Nic dziwnego, że zasiadając do lektury miałam bardzo wysokie oczekiwania, a jednocześnie przygotowałam się na ambitną, cięższą opowieść. Tak więc zamówiłam powieść w księgarni Gandalf, a następnie zatopiłam się w lekturze. Nie zawiodłam się, a nawet miło zaskoczyłam.

Richard Papen to świeżo upieczony student filologii klasycznej college’u w Nowej Anglii.  Ten krok w jego życiu nie jest tak oczywisty, jak mógłby się wydawać. Wraz z grupą innych studentów, Richard trafia pod skrzydła charyzmatycznego profesora i powoli zmienia patrzenie na świat. Widzi w swojej egzystencji coś więcej niż tylko monotonność życia codziennego i postanawia dokonać pewnego eksperymentu. Wpada w nałogi, a wszystko po to, aby odpowiedzieć sobie na pytanie – na jak wiele może sobie pozwolić? A co, gdyby postanowić sobie być bogiem własnego życia? Postanowić, że nic nie zachwieje twardej postawy, nawet odpowiedzialność za morderstwo? Czy można do końca decydować o sobie samym? Czy można wyzbyć się wyrzutów sumienia?

Nawet po powierzchownym zapoznaniu się z fabułą „Tajemnej historii”, zauważyć można duże podobieństwo do „Zbrodni i kary”. Ze stosów nieprzyjemnych lektur szkolnych, tą akurat wspominam najlepiej i, przyznać trzeba, powieść Donny Tartt czerpie z tego klasyka, tworząc jednak coś nowego. Sama staje się klasykiem. Obie książki mają podobny koncept, poruszają podobne kwestie moralne, a jednak różnią się na tyle, że nie można winić Tartt za jakikolwiek plagiat czy nadmierną inspirację. „Tajemna historia” jest pełna współczesnych problemów, potrafi także zaskoczyć i wydaje się być bliższa czytelnikowi.

Powieść Tartt to istny majstersztyk, przede wszystkim pod względem warsztatu pisarskiego. Prawie każde zdanie jest odpowiednio wyważone, urzekające, pełne swoistego klimatu i urzekające. Również opisy natury świadczą o wielkiej wrażliwości pisarskiej autorki, świat przedstawiony dosłownie oczarowuje czytelnika. Jest jednocześnie poetycki, ale prawdziwy, piękny i momentami mroczny, realistyczny i urzekający. Dla samego tego rozkoszowania się warsztatem Tartt warto tę powieść przeczytać, zwłaszcza jesiennym lub zimowym wieczorem. Nie ma wtedy nic lepszego niż troszkę cięższa literatura, dobrze napisana, a do tego ciepły koc i kubek ulubionego napoju. Aż żal kończyć „Tajemną historię”, naprawdę.

Historia Richarda jest wielopłaszczyznowa i dotyka wielu kwestii, które skłaniają czytelnika do refleksji. To opowieść o błędach młodości, o poszukiwaniu swojej tożsamości, o samotności, o błędach miłości, o dojrzewaniu i oswojeniu się z brutalnością świata. Momentami melancholijna, innym razem zasmucająca, czasem także powolna i wymagająca. Książka najlepiej trafi do ludzi młodych, do studentów, do osób borykających się z dorastaniem i doświadczaniem świata takim, jakim jest. Warto jednak zaznaczyć, że dorośli czytelnicy mogą wyciągnąć z lektury nie mniej, niż wcześniej wskazani odbiorcy. To powieść uniwersalna, która pokazuje, że każdy z nas przechodzi w swoim życiu przez etap godzenia się ze sobą. Odebrałam ją bardzo osobiście, bo od jakiegoś czasu obserwuję, co dzieje się wokół mnie i próbuję jakoś się do tego ustosunkować, zrozumieć, poskładać wszelkie myśli, które wydają się dążyć donikąd. Na tym etapie mojego życia, na pewno nie uznałabym, że „Tajemna historia” to zbyt wyniosłe wdrażanie się w rzeczy, które tego nie wymagają. Dlatego do lektury potrzebna jest pewnego rodzaju dojrzałość, ale taka, która jeszcze nie do końca wie, w jakim kierunku nas zaprowadzić.

„Tajemna historia” to opowieść wyjątkowa, taka wprost do smakowania, delektowania się i jednocześnie dająca do myślenia. Rozumiem już, na czym polega fenomen Tartt i uważam, że w pełni zasługuje na ogłoszenie jej twórczości klasyką literatury pięknej. Absolutnie wyjątkowa i warta uwagi lektura.

PS Swego czasu książka  w twardej oprawie i obwolucie była praktycznie niedostępna. W Gandalfie możecie kupić właśnie taką wersję :)!

Życie w średniowiecznym mieście



Jestem typowym mieszczuchem, chociaż momentami doceniam spokój i  swobodę wsi. Lubię jednak gdy wieczorem okolica tętni życiem, jak każdy goni za swoimi sprawami, czuć motywację do działania i pewnego rodzaju anonimowość. O tym, jak w średniowieczu żyło się w miastach, nie wiedziałam prawie nic – tylko tyle, czym uraczył mnie przedmiot historii w gimnazjum. Lektura „Życie w średniowiecznym mieście” okazała się być dla mnie dobrym wyborem, bo nie dość, że dowiedziałam się o wiele więcej ciekawych rzeczy, niżeli w szkole, to wciągnęłam się na kilka godzin w ten miniony świat.

Jeżeli myślicie, że książka jest pisana w podręcznikowy sposób, to muszę temu zaprzeczyć. Owszem, autorami są historycy, którzy raczą czytelnika wieloma faktami i ciekawostkami, ale jednak potrafią wciągnąć w opowieść lepiej niż niejedna literatura fabularyzowana. Podczas lektury czułam się jak mieszkaniec średniowiecznego miasta. Byłam oprowadzana po sklepach, straganach, kościołach, uroczych budynkach, teatrach i szkołach. Odbyłam wizytę u lekarza, co było niesamowicie ciekawym przeżyciem, zwłaszcza, że farmacja i jej historia, a także elementy medyny, nie są mi obce. Weszłam do domu zwykłego mieszkańca, poznałam jego rodzinę oraz warunki, w jakich żył.

Życie miasta średniowiecznego to oczywiście nie tylko ulice, rzemiosła, praca i organizacja domu, ale także uwarunkowania kulturowe oraz obce nam zwyczaje. Poznając tę minioną epokę od strony codziennego funkcjonowania miasta, mamy świetną okazję do poznania mentalności ówczesnych ludzi. Śluby i pogrzeby, ich elementy i tradycje, mówią wiele o tej społeczności i pozwalają  dostrzec, że wbrew pozorom, my, współcześni ludzie, nie różnimy się aż tak od ludzi średniowiecza. Porównania nasuwają się same i to na wielu płaszczyznach, zarówno w kwestiach domowych, rodzinnych, jak i traktowania pacjenta przez służbę zdrowia. Także charakter konkretnych zawodów do dzisiaj pozostaje z podobnym poziomem zaufania publicznego, choć trzeba przyznać – ostatnio wszystko zaczyna się powoli zmieniać. Wydaje mi się, że tylko jedno pozostaje niezmienne, a w głowach cały czas to samo...  oczywiście  mowa o studentach!

„Życie w średniowiecznym mieście” to ciekawa lektura, która daje niezwykle przydatną wiedzę, a jednocześnie bawi. Dostarcza wiele informacji o nas, o ludziach, o tym, jak się zmieniamy, jak zmieniają się nasze wartości i czego tak naprawdę oczekujemy od życia. Polecam każdemu, takie bestsellery warto czytać, bez względu na wiek i zainteresowania, także czytelnikom opornym na historię. Ciekawa jestem, jak świat będzie wyglądał za parę wieków i czy wtedy ludzie sięgną po książkę „Życie w XXI-wiecznym mieście”.